Taka piękna żałoba

Najpierw było ukłucie w piersiach. Kiedy zadzwonił przyjaciel, który tragiczną wiadomość, że nie ma już Bohumila Hrabala usłyszał wcześniej w radiu, serce zabolało dotkliwie, żal ścisnął gardło. Ale zaraz po tym jak powiedział w jaki sposób pisarz zginął, zrodziła się myśl, która musiała dopaść bardzo wielu. Że ta śmierć była jak jego życie, jak jego twórczość. W każdym razie dopadła też Adama Michnika, który podzielił się refleksją, że Hrabal wypadając przez szpitalne okno podczas karmienia gołębi, napisał ostatni rozdział swej książki życia.

I jeszcze zaraz przypomniały mi się słowa samego Hrabala z ostatniej ze znanych mi a wydanych w Polsce książek – Kim jestem. „Jestem człowiekiem – pisał już w 1989 roku – który (…) wypełnia sie wiarą, że istnieje życie wieczne. (…) To życie wieczne nie jest niczym innym niż zatrważająco piękną jednostajnością, w której odgrywane są wciąż te same katarynkowe walczyki… Śmierć staje się wtedy czymś, co już mnie nie dotyczy, bo jest przyjemną granicą; wystarczy tylko pochylić głowę i wejśc tam skąd wyszliśmy w chwili narodzin. Każdego dnia, kiedy spotykam sie z możliwością śmierci, staję bardzo blisko słodkiej tajemnicy, za ktorą znajduje się królestwo światła. Nie unikam już niebezpieczeństwa śmierci, nie przyjmuję go do wiadomości, bo już się nie boję.”

Otworzył okno w praskim szpitalu, zaczął karmić gołębie, tak jak jeździł – pomimo, wbrew, swej coraz mniejszej sprawności – karmić ukochane koty w domku letniskowym w Kersku. Za bardzo – pewno – chciał to zrobić dobrze. Wychylił się i odfrunął za spłoszonymi ptakami. Za swą ukochaną żoną, bez której od lat już nie widział sensu życia. Za przyjaciółmi od kufla, którzy go osamotnili w staromiejskiej gospodzie U Zlatego Tigra, odfruwając do królestwa światła wcześniej. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało – piękna śmierć. Może trzeba, trochę wbrew ironii zawartej w tytułowym opowiadaniu jednego z tomów „nymburskiej trylogii” – Taka piękna żałoba – obchodzić po Hrabalu rzeczywiście piękną żałobę? Taką we własnej duszy, w tym, co tam dzięki Niemu gra?

Pierwsza książka na specjalnej półce domowej biblioteki nosi datę wydania: 1968 rok. To zbiór Bar Świat. Trochę wcześniej znałem Pociągi pod specjalnym nadzorem. I oscarowy film Jiriego Menzla na niej oparty. To film – Perły na dnie – pchnął mnie w stronę twórczości Bohumila Hrabala. Była tak inna od wszystkiego wcześniej znanego, tak świeża, tak niezwykła, że wkrótce zniwoliła mnie zupełnie. Zaczęły sie lata poszukiwań kolejnych tytułów. I lata stymulowanej sytuacją polityczną – i Czechosłowacji i Polski i całego tego obozu splamionego agresją w owym 1968 roku – nieobecności Hrabala.

Nie o politykę wyłącznie w tej fascynacji chodziło. Takie podejście ograniczałoby geniusz Hrabalowego dzieła. To było odbieranie świata na tych samych co autor częstotliwościach. Utożsamianie się z rubaszną plebejskością historii podszytych wielką mądrością a tragicznych często w końcowym rozrachunku. Hrabal stał się domownikiem, osobą wyczekiwaną. Dokonywaliśmy cudów, zeby było go przy nas jak najwięcej. Cudem było przywiezienie przez żonę z komunistycznej jeszcze Pragi jakiejś drugoobiegowej gazety z tekstem Prześwity, którego tłumaczenie polskie ujrzałęm dopiero po latach. Sam gotowy byłem nauczyć się czeskiego, żeby docenić w pełni tak chwalony przez tłumaczy specyficzny język tej litratury. Skończyło się – niestety, bo czasu nigdy nie staje – na dukaniu zdobytego gdzieś w Hradcu Kralovej tomie Muj svet. Zaczytane, przepiękne Postrzyżyny, były zabierane jako ściąga do kina na film według nich, który obejrzałem siedem albo osiem razy i zawsze wyzwalał we mnie taki atak nostalgii za minionym, że dusza łkała. W Pradze szukałem Hrabala w owej jego knajpie Pod Złotym Tygrysem. Wydawało mi się, że będę lepszy już od samego spojrzenia na pisarza. Nie udawało się trzykrotnie. Udało w ostatnie wakacje. Zobaczyłem staruszka w ostatniej, „jego” sali gospody. Siedział w kuglarsko kraciastej czapce nad kuflem ulubionej „dwunastki” Velkopopovickiego Kozla. Samotnie. Nie znalazłem już jednak w sobie tego młodzieńczego tupetu, który pozwoliłby mi podejśc do swego Największego Mistrza. Należało uszanować coś, co już nie było „taką głośną samotnością”, nie było otwartością na pogaduszki przemieniane później w linijki fascynującej prozy. Tamten obraz noszę dziś pod powiekami jak memento…

A dlaczego pisząc pożegnanie z Hrabalem, tak wiele piszę o sobie? Nie potrafię inaczej. Wierzę natomiast, że stanowię tylko malutki głosik potężnego chóru tych, którzy Go ukochali miłością nie ślepą, ale bardzo intensywną. Jak ci Polacy z Singapuru, o ktorych mi opowiadał przyjaciel, że godzinami po pracy potrafili „rozmawiać Hrabalem”. Jak ci organizatorzy hrabalowskich sesji, ktorych nie zrażało uparte nie reagowanie pisarza na zaproszenia. Jak adaptatorzy jego opowiadań na deski sceniczne, ktorzy potrafili odkryć w nim coś, czego nie dostrzegałem ja, mianujący się trochę na wyrost, trochę nazbyt zarozumiale, „Hrabalistą”. My wszyscy, śpiewamy pożegnalną pieśń, requiem pięknej żałoby.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: /

Rok: