Teatr jak uderzenie w twarz

PO INAUGURACJI SCENY PRAPREMIER INVITRO

Kto zna teatry studenckie – z czasem zwane alternatywnymi – z lat 70., na spektaklu „Nic co ludzkie”, który w piątek zainaugurował w Sali Nowej Centrum Kultury działalność Sceny Prapremier InVitro, przeżywa rodzaj deja vu. Taka sama pasja przy podejściu do tematu, absolutna szczerość wypowiedzi i odwaga w dotykaniu tematów tabu. A przy tym – bliźniacza forma kreacji zbiorowej i ubogie środki teatralnego wyrazu, ograniczone w zasadzie do sugestywnej gry aktorskiej i symbolicznego rekwizytu, znane z realizacji poznańskiego Teatru Ósmego Dnia czy naszych – Provisorium, Grupy Chwilowej, Sceny 6 – i wielu innych w całym kraju.

Oczywiście młodzi ludzie – trzech reżyserów, dramturg, piątka aktorów – kreujący premierowy spektakl InVitro nie mają prawa pamiętać tamtego teatru. Absolwenci uczelni z lat 90. czy nawet już XXI wieku, byli wtedy dziećmi a może nawet nie było ich jeszcze na świecie. Lecz widocznie w każdym pokleniu tkwi głębka potrzeba takiej wypowiedzi, rozdrpywania zasklepionych ran, przewiercania się przez to co przemilczane, ukryte, wtedy wręcz zakazane. A forma? Mogą nie znać tamtych przedstawień z autopsji, ale przecież ona – forma – jest doskonale znana, dokładnie omawiana w szkołach teatralnych, a tu tylko dramaturg Artur Pałyga takiej nie ukończył. Uznali – zapewne wspólnie, bo to znak firmowy ich roboty – że ten właśnie kształt teatralnej wypowiedzi będzie najbardziej nośny, najlepiej „zilustruje” trudny do bólu temat. I się nie pomylili! Temat zaś jest w pewien sposób pokrewny z tymi poruszanymi przez alternatywę sprzed trzydziestu – dwudziestu lat, ma nawet polityczne znamie, a to polityczny system dławiący ludzi w zniewolonym kraju był materią, którą przewracali na nice twórcy alternatywy. Dziś tabu do zdiagnozowania i przełamania jego szemranych praw nazywa się: nierozliczone zbrodnie, polski antysemityzm, ponure prawdy o przedstawicielach naszego narodu. To zostało powidziane w „Noc co ludzkie” dojmująco donośnym głosem, niekiedy wręcz wykrzyczne, jak wtedy gdy reżyserowaną przez Piotra Ratajczaka część prezentowaną z perspektywy świadków, Joanna Król kończy słowami: – Tak było! Tak k… było!

Co ciekawe, chociaż intencjonalnie poszczególne części tej okrutnej a ozdrowieńczej nowej trylogii miały prezentować różne perspektywy – oprócz wspomnianej, jeszcze otwierającego spektakl spojrzenia ofiary w reż. Pawła Passiniego i zamykającego go spojrzenia kata w reż. twórcy sceny Łukasza Witt-Michałowskiego – one się mieszają. Np. posadowiona w sekwencji z świadkami, grana świetnie przez Julię Krynke kobieta opowiadająca o ratowaniu przez nią żydowskich dzieci, okaże się być także ofiarą, dotkliwie pobitą przez niepotrafiacych już po wojnie jej wybaczyć takiej „zbrodni” naszych – a jakże! – byłych partyzantów. Zadziwiający kat, kobieta, która przeżyła obóz w Auschwitz, która sptyka po wyzwoleniu na drodze prawdziwą zbrodniarkę, obozową dozorczynię i ją bije, nie dosyć, że jest jako więźniarka ofiarą (co nie uprawnia ją do samosądów, stąd staje się katem), to za chwilę będzie wielokrotnie gwałcona przez sowieckich żołnierzy. Kolejne zaskoczenie – tak Witt-Michałowski odwodzi widzów od szybkich przyzwyczajeń – że nie gra jej Krynke, wcześniej kobieta, którą otocznie zmusza do odkrycia swej żydowskości (część I) i wpomnianą wieśniaczkę „sprawiedliwą wśród narodów świata” (część II), tylko Król, która w części II kreśli przesubtelny portret ofiary, która pragnie zapomnieć co ją ongiś spotkało i snuje opowieści o swych życiowych radościach, chwytające za gardło skromnością. Role aktorów – Pawła Pabisiaka, Szymona Sędrowskiego i Roberta Zawadzkiego – są równie płynne, przemienne, ale zawsze kreowane w sposób skończenie profesjonalny (przewaga nad dawną alternatywą). Cała aktorska piątka jest łącznikiem poszczególnych części, ale to, że dramaturg Artur Pałyga korzystał przy modyfikacjach tekstu z ich improwizacji, sprawia że wygłaszane kwestie zadziwiająco jak na teatr zachowują potoczystośc jezyka mówionego, jego kolokwialność, a przez to naturalną barwę. Tego się słucha z zapartym tchem, ulegając wyłącznie prawdzie monologów czy dialogów, nie bacząc na aktorstwo..

Trzy części „Nic co ludzkie” zachowują też skrótowość, umowność, by nie rzec siermiężność formalną dawnej alternatywy. W pierwszej do „ogrywanych” przez aktorów krzeseł, stołu i ustawionego tyłem do widowni rzędu pięciu foteli dodane są jedynie delikatna wizualizacje Passiniego. W drugiej „świadkowie” zasiadają na widowni i tylko jeden, zapiekły nasjonalista (Sędrowski) wynosi krzesło na proscenium, by wygłosić m.in. kluczową kwestię „To skandal, żeby Polak nie miał odwagi cywilnej uderzyć bezbronnego” i tam odbywa się finał sceny z cytowaną kwestią, że tak było. W trzeciej, ana tle portretu prawdziwej bohaterki wydarzenia, podstawowym rekwizytem jest stół, po przewróceniu tworzący ekran dla jednej z aktorek, a gównym zabiegiem reżyserskim Michałowskiego jest rondowe – jak mantra, jak poniekąd Bolero Ravela – powtarzanie najbardziej znaczącej sekwencji, by podkreślić jej wagę i dobitność.

Lublin stał się bogatszy o nowy teatr o rewolucyjnym charakterze, zarówno w matodach pracy jak i podjętaj tematyce. Otworzył przy tym swą działalność spektaklem niezwykle szlachetnym, może nie wolnym od drobnych potknięć, ale niosącym treści, o których będzie się mówić nie tylko w Lublinie, ale i w całym kraju. Mówić nie tylko z powodu tego, że w pewnych kręgach może wywołać wściekłość i narazić się na ostracyzm. To teatr, który uderza w twarz, by przebudzić to, co jest ponad nią – zwoje mózgowe z pokładami rozumu. Tylko gratulować twórcy Sceny Prapremier InVitro Łukaszowi Witt-Michałowskiemu i pozostałym kreatorom „Nic co ludzkie”!

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: