Teatr, który miał spłonąć

ROZMOWA Z LESZKIEM MĄDZIKIEM TWÓRCĄ PRZED 35 LATY SCENY PLASTYCZNEJ

Andrzej Molik: 35 lat temu – jak to się elegancko mówi – powołałeś do życia Scenę Plastyczną KUL. A za rok obaj będziemy mieli jubileusz – stuknie nam 40 lat znajomości. Chyba zatem nie będziemy udawać, że rozmawiamy ze sobą per pan?

Leszek Mądzik: Brzmiałoby to sztucznie. Znamy się tyle lat, że aż strach pomyśleć. Towarzyszysz Scenie Plastycznej od początku, a mojej lubelskiej działalności nawet wcześniej.

* Dziś jesteś znanym na całym świecie, poszechnie uznanym artystą, ale w 1966 r. – pamiętam to dobrze – wkraczałeś na KUL pełen kompleksów. Twoje wcześniejsze podejścia do studiów, próby dostania się do Akademii Sztkuk Pięknych nie były udane…

To był totalny kłopot. Cztery razy podchodziłem do ASP, dwa razy w Warszawie i po razie w Krakowie i we Wrocławiu. Była pora letnia, na świecie było pięknie, a je jechałem po wyniki i patrzyłem, że mnie nie ma na liście. To mnie dołowało. Nie mogłem się podnieść przez całe wakacje. Jak teraz bywam z wykaladami w akadmiach w Berlinie, Amsterdamie, Helsinkach i poczuję terpentynę, przchodzą mnie dreszcze i zlewa pot. To się ciągnie, wlecze za mną. Młodzież, którą tam uczę tego nie wie, a ja stoję i uśmiecham się do siebie. Jestem w akademii sztuk pięknych!

* Tak wielka była Twoja potrzeba zostania artystą, malarzem?

W dwuletnim Studium Nauczycielskim w Busku Zdroju, gdzie wylądowałem po którymś nieudanym podejściu na ASP uczyłem się z Marianem Czpalą. Razem też startowaliśmy na akademię krakowską, tyle, że on się tam dostał i został profesorem. Mieliśmy rozbudzone ogromne marzenia. On się czuł Cezanneŕ, ja van Goghiem i jako wielcy artyści paradowaliśmy przez rynek w Busku. Bardzo chciałem malować i chciałem robić tkaniny, a tkanina na warszawskiej ASP była dopiero na trzecim roku i na egzaminach wstępnych nikogo nie obchodziły moje prace tkackie, a mnie gubił wymagany na nich rysunek.

* Właśnie, tkanina! Przypominam sobie, że to była też Twoja fascyncja wyniesiona z Liceum Technik Plastycznych w…

*… Kielcach. Pięć lat uczyłem się tkaniny. To była pierwsza siła, zaczep. Wstęp do sztuki. I pierwsze poszukiwania. Na przykład w 64 czy 65 roku – a wtedy to było rewolucyjne – wprowadziłem do tkaniny zardzewiały drut, wplotłem go w osnowę. Już chciałem coś burzyć. Zauważ, jak to tkactwo obecne jest w moim teatrze. Jest w tytułach spektakli – „Włókna”, „Pętanie”, „Kir”, „Całun”… Jest i w tym, że penetruję w nich pewną strukturę.

* Egzamin na KUL po niudanych próbach dostania się na ASP był aktem desperacji?

Zdawałem na historię sztuki i chodziło o to, żeby nie było to rolnictwo, lub nie była chemia, tylko, żeby w nazwie studiów pojawiało się słowo „sztuka”. Dostałem list polecający z Kielc od ks. Leszka Kuca z Seminarium Duchownego, który studiował historię sztuki na KUL, ale nie wiem czy on mi coś pomógł. Nie rozumiałem co to za studia i chciałem na egzamin wejść z obrazami, których po latach startów na akademie uzbierało się sporo, ale mgr Zając, słynny kierownik Dziekanatu Wydziału Humanistycznego mi zabronił. I już byłem załamany. Stanęłem przed trzma profesorami S – Sułowskim, Smoleniem i Sawickim i tu szczęście spotkało mnie na KUL pierwszy raz. Ks. Smoleń spytał o „Opłakiwanie” Marcina Czarnego z kościoła w Tarnowie. To mój ulubiony obraz, który skopiowałem i miałem wśród prac przywiezionych do Lublina. Wyleciałem z sali i ku osłupieni komisji przyniosłem go. Nie wiedziałem o nim nic, ale wiedziałem po co go namalowałem. I jakoś zdałem ten egzamin.

* W moim domu – nie będę krył, że jestem z tego dumny – wisi obraz z wystawy, która odbyła się już w następnym, 67 roku i okazała się przełomowa w Twoim życiu.

Była to wystwa na tzw. korytarzu rektorskim na I piętrze KUL. Chciałem bardzo mocno zaznaczyć, że jestem malarzem i pokazać swą fascynację ikoną, a obraz, który dostałeś w prezencie należy do tego ikonowego kręgu. I wtedy szczęście spotkało mnie po raz drugi. W tym czasie w Teatrze Akademickim KUL słynna reżyser teatru rapsodycznego Irena Byrska robiła „Wandę” Norwida. Scenografię miał przygotować Robert Rogowski, kolega z historii sztuki i wciąż zawalał. Byrska zobaczyła wystawę i wykrzyknęła: – Znajdźcie mi tego człowieka! Tak się zaczęła moja przygoda z tą materią. Ja, człowiek, który rok wcześniej przyjechałem do Lublina z pieżyną na głowie i trafiłem do koloni artystycznej na Nowogrodzkiej 10, tuż koło miejsca, gdzie miaszkam dziś z rodziną, ja, któremu pojęcie scenografii było obce, zostałem scenografem. Myślę, że po tych wszystkich przeżyciach z akademiami i nieudanymi egzaminami Byrska mnie uratowała. Przez cztery lata, do powstania Sceny Plastycznej, pracowałem z nią, potem z Kotlarczykiem przy spektaklu „Amor Divinus — Tryptyk Staropolski”, wreszcie w Gongu 2 z Rozhinem przy fragmentach „Everymana”, „Testamencie” Villona i „Kongo Millerze – Wyznaniach mordercy”. Aha! Na KUL z Januszem Bachmińskim robiłem jeszcze „Odjazd za godzinę” Bölla.

* Pamiętasz, że w nim „zagrałem”?

O, tak! Barmana. (sardoniczny śmiech)

* O wesołych aspektach naszego wówczesnego życia jeszcze sobie pogadamy. Najpierw przyznaj się, jak w Tobie dojrzewała myśl do tego, żeby stworzyć swój własny teatr plastyczny?

Już na Studenckiej Wiośnie Tearalnej w Chatce Żaka w 67, na której Teatr Akademicki KUL wystawił „Wandę” Norwida przeżyłem szok, że nagrody nie dostała Byrska, tylko przypadła ona mnie. Zaczęłem dumać: – To znaczy, że ta scenografia jest bardzo istotna. Słowem, czy ze scenografii nie można zrobić teatru.

* Zawsze myślałem, że ostatecznego kopniaka dostałeś po tym jak obejrzeliśmy we Wrocławiu w 69 r. na Festiwalu Tetru Otwartego spektakl legendarnego amerykańskiego Bread & Puppet Theater Petera Schumanna.

On niewątpliwie na mnie bardzo wpłynął i ten wpływ wlókł się za mną, ciągnął do „Wieczerzy”. Ale ostateczny kopniak, to było „Apocalipsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego, na które pojechaliśmy do Wrocławia z prof. Ireną Sławińską i prof. Stefanem Sawickim. Oni – stara szkoła teatralna – trochę wybrzydzali, a ja, co do motywacji i do do zawierzenia teatrowi przeżyłem wtedy katharsis. Trzeciego kopniaka, jeśli już tak mówimy, kopniaka co do języka i formy teatru dostałem, gdy za jakiś czas w warszawskiej Galerii Foksal zobaczyłem „Umarłą klasę” Tadeusza Kantora.

* Ale ona miała premierę w 75 r. Twoje „Narodzenia” powstały wcześniej.

Pierwszego spektaklu „Ecce Homo” jeszcze nie reżyserowałem, bo się tego bałem i zrobił to Joachim Lodek. Drugi, „Narodzenia”, to był chyba pierwszy autorski spektakl w Polsce, bo „Umarła klasa” była później. I to mnie bardzo cieszy.

* Wróćmy jednak jeszcze do „Ecce Homo” inaugurującego działalność Twojej Sceny Plastycznej…

Wiele zawdzięczam ludziom, którzy się zaangażowali w robotę. Przecież oni przechodzili z Teatru Akademickiego, teatru słowa, do teatru bez słów. To było z ich strony ogromne ryzyko i poświęcenie. Spektakl miał mieć tytuł „Życie ukrzyżowane” i cenzura przy wówczesnych zawirowaniach politycznych na to się nie zgadzała. Profesorowie Sławińska i Sawicki interweniowali u posłów katolickich i nic nie pomogło. Cenzura chciała też, żeby każda scena była wytłumaczona na papierze. Byłem bezradny wobec zmian. Czepiali się ciemności, mówili, że zwolnione nagranie to głos prymasa, że embrion na jednym witrażu, to nawiązanie do – jak to nazywali – koncepcji kobiet-trumien ks. Wyszyńskiego. Mam zachowane te witraże malowane w domu na Poczekajce tuszem na kalece. Nie wiem czy pamiętasz, ale miał być tylko jeden spektakl na dziedzińcu, bo one na finał miały tam spłonąć, ale rektor na to się nie zgodził. To najlepszy dowód, że ja nie myślałem o teatrze, tylko o jednorazowym wydarzeniu!

* Twój teatr mógł naprawdę spłonąć. Pamiętam jak się potem musiałeś tłumaczyć, co to za tajemnicza druciana skrzynka widnieje na zdjęciach zgliszczy Starej Auli KUL, a to był druciany pojemnik na pieczywo, w którym dla żartu przyniosłem z kolegą moją wówczesną dziewczynę jeszcze na próbę „Ecce Homo”. Przyznaj się po latach, jak to było z tym pożarem.

No, dobrze. Intrygował mnie ogień. Chciałem przy tworzeniu „Narodzeń” osiągnąć jego pulsowanie. Zapaliłem na scenie misę z benzyną i pobiegłem na salę zobaczyć efekt, a wtedy zajęły się pluszowe kulisy. Poszło migiem. Przyjechało z osiem, dziewić sekcji straży pożarnej. Aula się wypaliła i śmierdziało potem pogożeliskiem przez kilka miesięcy. Wylądowałem po kilkugodzinnych przesłuchaniach u Funia – profesora Sawickiego, który zawsze był moim dobrym duchem i od poczatku wierzył w moją sztukę. Przybiegł ojciec Krąpiec, interweniował w SB, gdzie mnie długo ciągali i wypytywali też o ten koszyk z drutu. Narobiłem kłopotu wielu ludziom i sobie.

* Wciąż miałeś jakieś pomysły związane ze spektaklami. Wtedy nie było maszyn do dymów, więc chodziliśmy do Sanepidu, żeby załatwić suchy lód dajęcy w zetknieciu z powietrzm podobny efekt. Wiele z tych pomysłów rodziło się na Twej stancji w letnim domu strego Adamczyka na Poczekajce.

Ten dom obrósł z czasem legendą. Zanurzony w sadzie, z niezwykłymi sąsiadami jak Michał Chojecki. Tam malowałem na podłodze witraże do „Ecce Homo”, a że były czterometrowe, to musiałem malować fragmentami i zwijać kalkę. Tam była też słynna studnia, w której z Michałem nagraliśmy pogłos w „Isabelle” Aznavoura, mej wielkiej miłości, piosence, którą wykorzystałem jako fragment ilustracji muzycznej do tego spektaklu. Studnia była słynna, bo syn gospodarza, prof. Bogdan Adamczyk, fizyk i terapeuta jąkania, stworzył dzięki niej metodę „echo”. Sam się w młodości wyleczył z jąkania wykrzykując w głąb i słuchając swych słów poprawionych jej cudownym echem.

* Opowieści o naszym happeningu na Poczekajce oidczas juvenaliów przy sąsiednich żeńskich akademikach KUL i o innych przygodach w domu w ogrodzie, gdzie dziś stoi – co za memento! – prosktorium szpitala na Kraśnickiej odłóżmy na inną okazję. Teraz ważniejszy jest jubileusz 35 lat Twojej Sceny Plastycznej.

Zapraszam jej przyjaciół na uroczystości, które odbywać się będą dziś, jutro i w niedzielę.

Teatr, kótry miał spłonąć

 

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: