Teatr reżysera. Teatr krytyka

Skromnie, nawet bez podpisywania się nazwiskiem, na skrzydełku okładki wydanej w ramach Biblioteki „Twórczości” książki Elżbiety Baniewicz Dziwny czas – szkice o teatrze z lat 2000-2012, autorka, – bo wszak musi to być ona – w rodzaju manifestu czy credo wyjaśnia, co kryje się pod głównym członem tytułu tomu. „Dziwny czas to okres przejściowy. Punkt wyjścia znany, punkt docelowy rysuje się niewyraźnie. Jeszcze niedawno w zawodowych zespołach aktorzy przekazywali z pokolenia na pokolenie tradycje rzemiosła i, szumnie mówiąc, etosu zawodowego. Grano autorów wielu epok, reżyserzy starali się urzeczywistniać na scenie zapisane w dramatach ludzkie postawy i charaktery przefiltrowane przez niepowtarzalny świat doznań, doświadczeń i stylu autora. Dziś ważniejsze od odczytywania autora stało się to, co ma do powiedzenia reżyser, niemal kreator scenicznego świata. Nie zawsze jest to zamiana opłacalna. […]”. Wiemy, na czym stoimy. Jakkolwiek dla pewności warto jeszcze dodać z dalszego ciągu króciutkiej deklaracji pani krytyk jej słowa, że to otwiera „furtki efekciarstwu, grafomanii, publicystyce”. I że „coraz częściej oglądamy teatr plakatowo-kukiełkowy – płaski jak naleśnik i nieświeży jak wczorajsza gazeta”.

Nie za bardzo wiadomo, kiedy Elżbieta Baniewicz spisała te gorzkie uwagi, (jeśli jest to fragment któregoś z 44 szkiców zamieszczonych w opasłym tomie, liczącym ponad 300 stron drobnego druku na arkuszach formatu większego w pionie niż A5, to proszę wybaczyć me gapiostwo – przyp. AM). Może – co wątpliwe, bo musiałaby mieć zdolności wizjonerskie – uczyniła to u początku powstawania zbioru, w ostatnim roku XX w. Raczej jednak stało się to u dzieła finału. Dlatego trochę zadziwia, że podsumowując tuzin lat (dokładnie 11 – ostatni ze szkiców tyczy premiery z grudnia’2011, tylko jego publikacja w „Twórczości” miała miejsce w nr 3 z ub. roku) wydawania sądów na temat aktualnej kondycji polskiego teatru, mówi o ponad dekadzie czasu wciąż jako o okresie przejściowym. I co? Znikąd nadziei? Wielka smuta była dłuższa zaledwie o 3 lata, ale i ten czas kryzysu carstwa się gdzieś w 1613 skończył. A jeśli komuś ta asocjacja się nie widzi, bo daleko tu od wdzięków Melpomeny, to przywołajmy za autorką „epokę bezdziejów” ze szkicu Inteligenci Czechowa, jak nazywano później okres po zabójstwie Aleksandra II w 1881, beznadziejnego okresu, na który „przypadała pisarska dojrzałość” Antona Pawłowicza. Po dwóch dekadach i ta epoka też się zamknęła. Jak wszystko – ex definitione – co przejściowe. Może, więc lepiej byłoby unikać tego terminu oraz towarzyszących mu inwektyw i w teatrze krytyka – w którym i scenografii, i gry świateł, i ilustracji muzycznej brak, a aktor tylko jeden i słowa przezeń wypowiadane o najwyższej wadze – dostrzegać i doceniać trendy, które będą być może (czego nie wiemy, ale przeczuwamy) obowiązywać po wsze czasy? I obejmować nawet (nie daj Boże – ale to bodaj jeno zew rozpaczy) upadek tradycyjnej dramaturgii, co jest tematem na odrębne opowiadanie. Przed czasem Internetu, brzmiałoby to jak herezja, ale w jego epoce, w erze znikania drukowanych gazet czy czasopism, nawet takich jak „Newsweek”, lekcję pokory należy jakoś przyjmować i Okopy Świętej Trójcy, (do których autorka w jednym z esejów się odwołuje) z godnością opuszczać.

Znamienne. Baniewicz to czyni. Chociażby we wspomnianym już ostatnim szkicu, opublikowanym w pobliżu skrzydełka drugiego, elementu zamykającej księgę okładki, na którym – w przeciwieństwie do tego wstępnego, z diagnozą „okresu przejściowego” – już tylko cisza, milczenie i ani słowa krytyki, tudzież rwania szat. Tabula rasa bez cech nadziei na wypełnienie treścią. Recenzja pt. Czarne lustra dotyczy jednego z tych spektakli, których przykłady znamy z bliskiej nam, lubelskiej okolicy. Najpierw w Edynburgu, a potem na 17. Festiwalu Konfrontacje Teatralne Paweł Passini w swoim neTTheatre pokazał Kukłę. Księgę Blasku, w której jakimś cudem, (bo z mizernym skutkiem), zdołał odwołać się do biblijnej Księgi Hioba, Kabały, Wielopola, Wielopola Kantora i mickiewiczowskich Dziadów cz. II. Mało? To proszę, oto zestaw z sążnistej stopki do spektaklu Opowieści afrykańskie według Szekspira w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Oprócz fragmentów Króla Leara, Kupca weneckiego Otella mistrza ze Stratfordu, korzystano też w nim z wyimków Lata, W sercu kraju, Powolnego człowieka Coetzego, Płci Porcji, Ramienia Desdemony, Kordelii Mouawoda, Soul on Ice Cleavera oraz cytatów z Boskiej Komedii Dantego oraz Łaskawych Littela. To się dopiero nazywa teatr reżysera (po sprawiedliwości, również dramaturga, tu Piotra Gruszczyńskiego, także współautora adaptacji). A jednak nasza krytyk jest wyłącznie zachwycona przedstawieniem warszawskiego Nowego Teatru. Od deski do deski. Od pierwszych trzech zdań: „Przed pierwszą w nocy, po prawie pięciu godzinach spektaklu, w głowie wirują obrazy i doznania. Dotkliwe, nieoczywiste, gorące i śmieszne, drastyczne i po ludzku prawdziwe. Dawno już żaden spektakl mnie tak nie poruszył momentami nagle ujawnianej prawdy, jakby nie była trudna, rozbrajająca czy okrutna”. Aż po zdanie przedostanie (finałowe nie jest aż tak znaczące): „Już dawno odkryto, że światem rządzą seks, władza i pieniądze, ale pokazać to w sposób nieprzewidziany, zaskakujący, a jednocześnie po ludzku dotkliwie, mało się komu udaje”. I to wszystko w dziwnym czasie, w okresie przejściowym…

Przejściowy… Przejdźmy więc i my. Na jaśniejszą stronę księżyca. Piszący niniejsze słowa nie jest niestety czytelnikiem miesięcznika „Twórczość”, w którym ukazują się od 1989 r. recenzje Elżbiety Baniewicz. Nie czytał też pierwszego ich zbioru z wydanego w Erracie jeszcze w tamtym stuleciu tomu Lata tłuste czy chude? – szkice o teatrze polskim 1990-2000, nie mówiąc, że jest nosicielem takiej ułomności, jak brak wiedzy o krytycznych wynurzeniach autorki w znakomitych pismach zagranicznych – „Performing Art Journal” z Nowego Jorku, kalifornijski „Theatre Journal” czy szwajcarski „Das Magazine” z Zurychu. Ale wystarczyło zapoznanie się ze szkicami składającymi się na Dziwny czas, żeby popaść w niekłamany zachwyt nad licznymi walorami stylu i treściowej zawartości analiz ich autorki a także budowaniem historycznej bazy pozwalającej zrozumieć kontekst omawianych sztuk, ich zakorzenienie w swojej epoce. To pisanie przyjazne dla czytelnika, co je – również przez stosowane słownictwo – odróżnia od teatrologicznych dywagacji naukowych. Jednocześnie jest ono wyposażone w wysokich lotów wartości analityczne, porównawcze i ani przez moment nie zostaje pozbawione głębi erudycyjnej, tej godnej pozazdroszczenia gigantom pióra użytkowej wiedzy, która zadziwia rozległością i paletą barw.

Weźmy pierwszy (dosłownie, bo to recenzja otwierająca tom) z brzegu przykład, szkic Dojrzeć do dzieciństwa Republice marzeń Schulza w reż. Rudolfa Zioło dla Teatru TV. Baniewicz rozpoczyna tak: „Proza Brunona Schulza […]. Wciąż kusi, przeniesienie jej na scenę lub ekran rzadko się udaje. Stosowano dotychczas dwie drogi: albo adaptowano jedno z opowiadań o rozwiniętej fabule (np. Wiosna – Teatru STG w Gliwicach, 1967; Traktat o manekinach – Teatr A Wrocław, 1977; Ostatnia ucieczka ojca – Teatr Studio Warszawa, 1984 oraz film Wojciecha Hasa – Sanatorium pod Klepsydrą – 1973, inkrustujący tytułowe opowiadanie fragmentami innych), albo wybierano fragmenty różnych opowiadań, układając z nich własny scenariusz (np. Sklepy cynamonowe Ryszarda Majora na Kameralnej Scenie Starego Teatru – 1976)”. I tu autorka dodaje jeszcze kilka zdań na temat pułapek, na które czekały zwolenników obydwu metod. Czyż nie jest to – nie tylko dla tych, którzy mają prawo nie pamiętać np. spektaklu STG cudownego Romana Nowotarskiego – wspaniały wstęp do analizy zupełnie innego – jak się okaże – podejścia do adaptacji dokonanej przez Ziołę? I Elżbieta Baniewicz w sposób brawurowy to robi! We wspomnianym przy okazji rosyjskiej „epoki bezdziejów” szkicu Inteligenci Czechowa, nasza krytyk nie tylko odwołuje się przed zrecenzowaniem trzech przeniesionych na polskie sceny jego sztuk do charakterystyki epoki, w której tworzył autor Czajki (nie Mewy, Pani Elżbieto, to inny ptak!), ale i wyjmuje z kapelusza cytat z Nabokova o wynikających z jej duchoty stonowanych kolorach używanych przez Czechowa słów, charakteryzujących „stopniowe płowienie ludzkiego życia”.

Do tej erupcji wiedzy autorka recenzji dodaje – że użyjemy aż zgrzytającego tu kolokwializmu – własny wsad. Jak to się czyta! Zanurzcie się, powiedzmy, w mały wyimek o doświadczeniach współczesnych Czechowowi ludzi: „Pokazywał ich z czułością i ironią, bezwzględnie i lirycznie z komizmu i melancholii tworząc niepowtarzalny stop własnego stylu. A tym samym widzenia świata pełnego filozoficznej zadumy, niewolnego ani od krytyki, ani od poetyckiego uśmiechu, za to całkowicie pozbawionego patosu”. By zaś odkryć nieodzowną częstokroć dla krytyka drapieżność Elżbiety Baniewicz, zacytujmy np. ujawniający zacięcie felietonowe wstęp do recenzji Mistrz i Małgrzata – duchowe przygody człowieka (ze Starego Teatru): „Bułhakow nie musiałby dziś zapraszać trupy messer Wolanda do teatrzyku Variete. Wystarczy włączyć telewizor w porze obrad sejmu, żeby zobaczyć nagie twarze wybrańców narodu. Demaskacji nie dokonuje siła nieczysta zapatrzona w banknoty spadające z sufitu, tylko kamera. Media to władza i kasa bynajmniej nie iluzoryczna, więc walka perfidna i malownicza. ‘A niech ich diabli porwą’ – mówimy ze złością. Jakże miło byłoby usłyszeć wtedy głos Asasella – ‘To się da zrobić!’ ” (w tym tonie warto też polecić Pudrowanie mózgu). Sprawcie sobie przyjemność i czytajcie te szkice. Bo jeśli potęga, by nie rzec pomnik polskiej krytyki literackiej, Henryk Bereza, rok temu (styczeń’2012, pół roku przed śmiercią) w puzderkowo esencjonalnym wstępie do tomu pisał, że Baniewicz w krytyce teatralnej jest autorką pierwszego planu, że jej pisarstwo nazwałby „nie tyle krytyką teatralną, co eseistyką teatrologiczną” i że – uwaga! – „od czasu Jana Kotta nikt u nas nie pisze o teatrze tak atrakcyjnie” jak ona, to wiedział co mówi i nic nie przesadzał. A już zupełnie bez wątpliwości nie miał w artykułowaniu tych zasłużonych komplementów żadnego interesu.

Na dwie cechy pisarstwa naszej pani krytyk warto jeszcze zwrócić uwagę. Obie łatwo dostrzegą i – tu akurat na skrajnie różnych zasadach – docenią recenzenci pracujący dla mediów funkcjonujących na co dzień, a nie ukazujących się tylko raz w miesiącu, dokładnie gazet. Pierwszą będzie dążność, a także umiejętność kreowania przez Baniewicz atrakcyjnych, przyciągających uwagę czytelnika tytułów. Wszelako taką rolę spełniają: wymieniane Pudrowanie mózgu, a także np. Narodowy – smutek artysty, Porno kocioł, czyli kolesiostwo, Prostowanie bananów, Boksowanie galarety (sic!), Delikatna podszewka świadomości czy Pawi ogon kiczu. Drugi z atrybutów tych recenzji w „codziennych” żurnalistych, desygnowanych (przeważnie między innymi) do obsługi teatrów, osobliwie gryzipiórków prowincjonalnych, budzi wyłącznie szczerą zazdrość. Bowiem w czasach oszczędnościowego skasowania delegacji służbowych na festiwale, jak również sesyjnych podróży stowarzyszeniowych dziennikarskich klubów krytyki teatralnej czy publicystów kulturalnych, pozostaje im do penetracji i opisywania własny grajdoł. A tu mamy inny przypadek. Jeśli posłużyć się niezbyt przystającą do górnolotnego tematu arytmetyką, to się okaże, że w 44 szkicach dokonane zostało omówienie aż 84 spektakli, w tym aż pięciu Makbetów oraz dwóch realizacji Wesela i tyluż Sprawy Dantona. Baniewicz układa sobie przedstawienia w konstelacje, stosując różne klucze otwierające temat. Dokonuje porównań, na które inni krytycy mogą – ale tylko częściowo – zdobyć się jedynie, i na innej, bowiem wymuszonej programem zasadzie, przy okazji festiwali. W szkicu o Czechowie omawia w „Twórczości” nr 4/2001 Wujaszka Wanię z Wrocławia, Wiśniowy sad z Warszawy i Płatonowa z Krakowa, przedstawienia pokazywane premierowo od marca do września roku poprzedniego. Esej Subiektywnie o naszej współczesnej dramaturgii sprzed dekady rozpoczynają żale, które wydawały się być domeną nas, prowincjuszy. Autorka przyznaje się, że pomimo ograniczeń finansowych, udało się jej zobaczyć kilkanaście takich polskich sztuk i ujawnia, że najlepiej mają członkowie komisji ministerialnej, którzy co roku oglądają ich po kilkadziesiąt przyznając dla wybrańców laury. Efektem desperacji są recenzje z aż czterech sztuk, po jednej z Katowic i Łodzi i dwóch z Krakowa. Cztery sztuki również, w reżyserii „kultowego” wówczas (dla wielu i dziś) Jana Klaty z Teatru w Wałbrzychu (dwa spektakle stamtąd, plus po jednym z Wrocławia i Gdańska) omówiła nasza autorka w szkicu pod wszystko wyjaśniającym tytułem Wielka wtopa. Trudno rozstrzygnąć czy, żeby reżyserowi dołożyć, fatygowała się na Dolny Śląsk i do dwóch innych, rozbieżne bardzo zakątki kraju, czy to zasługa pokazów na toruńskim Kontakcie, ale w końcu nie jest to ważne. Jak to, że recenzje aż 9 spektakli z 2008 r. w Panie i panowie reżyserzy zawdzięczmy – deklaracja pada – pokazom na Kontakcie i Warszawskich Spotkaniach Teatralnych.

Natomiast ten geograficzny trop wydaje się znaczący o tyle, że staje się oto katalizatorem udzielania nam – cóż, że bezwiednie – lekcji pokory. Nawet mając świadomość, że dla pewnego – bez obrazy dla wielkiej damy krytyki teatralnej – pokolenia recenzenckiego ważni i adorowani pozostali przede wszystkim tacy giganci sceny, jak Jerzy Grzegorzewski czy Jerzy Jarocki, a wciąż na szczęście pozostaje Krystian Lupa, i to premiery ich dzieł potrafią dodać im-jej skrzydeł do lotu poza stołeczne opłotki, trudno się pogodzić z pewnym faktem. Próżno mianowicie szukać w dziesięciostronicowym, ogromnym Indeksie nazwisk choćby jednego reżysera z miasta wydawania „Akcentu”. Z tego Lubelskiego Zagłębia Teatralnego, który to termin ukuliśmy sami w ramach tradycyjnego leczenia kompleksów. Nie znajdziemy więc żadnej recenzji z teatrów repertuarowych nad Bystrzycą, nazwiska Krzysztofa Babickiego i innych reżyserów. Nie uświadczymy też słowa o naszej dumie, takich – jak się okazuje w tym kontekście – bardzo lokalnych potęgach, jak np. animatorzy odrodzenia Konfrontacji Teatralnych, Leszek Mądzik, Janusz Opryński i Włodzimierz Staniewski, każdy prowadzący teatr opromieniony „międzynarodową sławą”, ani o próbujących dokonać zmiany pokoloniowej reżyserach młodszych, Joannie Lewickiej, Łukaszu Witt-Michałowskim czy wspominanym Pawle Passinim.. Jedyną osobą o lubelskich korzeniach, którą można wytropić w indeksie jest Klaudyna Rozhin, córka Andrzeja, twórcy studenckiej legendy z przełomu lat 60. i 70. poprzedniego wieku Teatru Gongu 2, tłumaczka jednej ze sztuk Sarah Kane omawianej w szkicu Obnażeni, która w Lublinie tworzyła tylko incydentalnie. Mizerniutko! A przecież z Warszawki do Lublinka blisko, Elżbieta Baniewicz mogłaby tu bywać często, tym bardziej, że jej szefem w „Twórczości” jest „nasz” Bohdan Zadura. Ale widać, że dobrym teatralnym piórom tu nie po drodze.

Jedyna pociecha. Okładkę i strony tytułowe zbioru szkiców zaprojektował lublinianin Krzysztof Rumowski, znany z podobnych prac dla Wydawnictwa UMCS i np. kilku okładek płyt zespołu Voo Voo oraz z oprawy graficznej Festiwalu Inne Brzmienia, a druk tomu wykonał Petit Lublin. Przyzwoitość zatem nakazywała autorce przynajmniej odwrócić głowę w stronę ich miasta.

Andrzej Molik

Elżbieta Baniewicz Dziwny czas – szkice o teatrze z lat 2000-2012. Instytut Książki – „Twórczość”, Kraków – Warszawa 2012, ss. 304

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: