To całe moje życie

Czy wolno rozpoczynać od siebie tekst poświęcony drugiej osobie? Chyba wolno – uspakajam sumienie – jeśli osobista refleksja jej bezpośrednio dotyczy, jeśli z galopady wspomnień układa się zjawiskowy obraz nią, co tu kryć, zafascynowania…

Było to na poprzednim jubileuszu, na 45-leciu Kaniorowców. W dużej hali technikum na końcu świata, na krańcach Zemborzyckiej, odbywały się próby a później świąteczne koncerty. Nie pamiętam czy pani Bożenka tańczyła jeszcze wtedy w pierwszej reprezentacji. Pamiętam ją w działaniu, w ustawianiu swojej grupy, krzątaninie na zapleczu, asystowaniu reżyserowi i wykonywaniu niezliczonych czynności pozwalających ogarnąć nerwowy harmider, cały ten zgiełk. Przywoziłem swą ledwo raczkującą w zespole córkę na próby, sadowiłem się na zapleczu lub na widowni, patrzyłem na zmagania instruktorów z ciżbą klikuset wykonawców, podglądałem tańce i czekałem aż wszystko to się skończy by dziecko zabrać do domu. Wkrótce jednak złapałem się na tym, że to nie Dzieci Lublina i postępy mej pociechy w dokomponywowniu sie do grupy są obiektem mojego zainteresowania. Szukałem wzrokiem po sali krótkowłosej, zgrabnej blondynki, której sposób poruszania się, wykonywania tanecznych pas, przemieszczania się w „estradowej” przestrzeni miał w sobie coś magnetycznego, fascynującego właśnie. Pośród mrowia tancerzy, wśród tłumu takich samych jak ona miłośników (to może za duże słowo) czy wykonawców (te lepsze) folkloru, ją można było wyłowić bezbłędnie i to w sposób natychmiastowy. Odróżniała się w jakiś tajemniczy a immanentnie zakodowany w niej sposób od wszystkich dookoła. – Ta kobieta – pomyślałem (może pomyślałem: dziewczyna) – ma taniec we krwi.

I od tej pory dyskretnie (nie dla wszystkich) ją z oddali adoruję, przyglądam się artystycznym poczynaniom Bożeny Baranowskiej. Nazwisko znam jednak dopiero od niedawna, odkąd zaczęła w zespole prowadzić także moją córkę, i może dlatego zawiodłem tą cichą mą pupilkę, gdy pośrednio próbowała zwracać uwagę „dziennikarza od kultury” na swe dokonania w równolegle prowadzonej przez nią grupie estradowej w GKO. Nazwiska nie skojarzyłem z osobą, czasu nie stało lub ochoty na pochylanie się nad jakimś jeszcze jednym zespołem z mrowia działających w ruchu amatorskim. Błąd! Dziś to wiem. Wiem tym bardziej, że miałem już także okazję przyglądać się pani Bożenie w akcji z bezpośredniej bliskości, kiedy po raz pierwszy przed rokiem wyjechałem z Kaniorowcami zagranicę, do Macedonii. Czysta przyjemność płynąca z uczestniczenia w próbie pierwszej reprezentacji (właśnie ją decyzją nowej pani dyrektor objęła) prowadzonej w pięknej sali Domu Żołnierza w Skopie, przywołała obraz sprzed kilku lat, z jubileuszu na Zemborzyckiej i jego bankietowego przedłużenia w HADESIE. Serce przypomniało o swoim istnieniu.

Bagaż sentymentów musi ciążyć na próbie prezentacji sprawczyni ich nawarstwiania w łebsku admiratora. Spróbowałem więc precz je odrzucić i przeprowadzić wywiad wyprany z emocji. Wyszło strasznie oschle. Za dużo było detergentów. Wszelako próba wtóra i tak zaczyna się ab ovo.

***

– Można policzyć – słyszę trochę jeszcze nieprzytomny pośpieszną odpowiedź pani Bożeny na rutynowe pytanie, ile trwa jej romans z zespołem. – Do Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej przyszłam w roku 1975, a więc 23 lata – dorzuca równie szybko co rzeczowo. – Rodzice dziecko przyprowadzili? – bezskutecznie próbuję żartować. – Nie – mówi z powagą – zespół prowadził wówczas duży nabór w lubelskich szkołach. Ja tańczyłam w zespole istniejącym w szkole podstawowej nr. 24, całkiem blisko od siedziby Kaniorowców, na ulicy Sławińskiego, dziś Niecałej. Zostałam dostrzeżona i na początku dwa lata występowałam w Dzieciach Lublina. Później wróciłam do folkloru trafiając pod skrzydła Małgosi Kanior. To była grupa Lubliniacy, którą miałam później sama prowadzić przez 7 czy 8 lat. Od 1990 roku byłam już instruktorem z papierami choreografa. Rozpoczęłam pracę po odejściu Stanisłwa Janickiego. Od roku, decyzją dyrektor Alicji Lejcyk – Kamińskiej prowadzę pierwszą reprezentację Kaniorowców – uzupełnia Bożena.

Powracamy jednak do początku kariery, do młodzieńczego uporu, dzięki któremu pozostała przy tańcu, determinacji pozwalającej przełamać obawy rodziców. – Rzeczywiście, jako kilkuletnie dziecko miałam kłopoty ze wzrokiem – opowiada. – Tańczyć zabraniali mi lekarze twierdząc, że grozi odklejenie siatkówki w oku. Na szczęście rodzice podeszli do tego rozsądnie, ja tańczyłam a ze wzrokiem jest wszystko w porządku. Nie pozwolili natomiast do zaspokojenia innej mojej tęsknoty, gry na fortepianie. Uznali, że za dużo będzie tego wszystkiego, no i na instrumentach nie grałam.

Opowiada też, że po przyjściu do Kaniorowców bardzo, jak to sama nazywa, poczuła klasykę, bardzo jej się ona spodobała. Całego baletu klasycznego tu się nauczyła. Ta miłośc pozostała. Wiele lat później prowadziła jako instruktor ćwiczenia z klasyki z grupą gimnastyki artystycznej w szkole nr.16 na Czechowie. Ale po kolei.

– Jeszcze studiujac prawo, na piątym roku, w 1986, zaczęłam prowadzić dziecięcy zespół estradowy w Garnizonowym Klubie Oficerskim – wspomina Bożena. – To był jeden krąg zajęć. Równocześnie, po skończeniu uczelni, chciałam robić aplikację radcowską i musiałam poszukać takiej pracy, z której, po roku stażu, skierowano by mnie na nią. Rysia Todys z WDK wynalazła mi zajęcia z zespołem folklorystycznym w Siostrzytowie, w gminie Trawniki. Była to pod pewnymi względami niezwykle ciekawa robota a i przygoda. Pojechałam tam pierwszy raz z ekipa telewizyjną, żeby nakręcić kolędowanie. Robiłam scenki w chałupie. Ciekawe, że na zajęcia przychodziły najpierw dzieciaki a później ich rodzice, z sołtysem włącznie. To był prawdziwy zapał. Dojeżdżałam autobusem, wracałam często po nocy , bywało że pociągiem. Niestety, Muzeum Wsi Lubelskiej nie dostarczyło obiecanych scenariuszy widowisk obrzędowych. Po roku rzuciłam tę pracę. Skończyłam z folklorem autentycznym. Zresztą zmieniły się też przepisy, już nie trzeba było pracować, żeby dostać się na radcostwo, ale ja i tak nie zaczęłam aplikacji. Okazuje się, że ja zawsze robiłam wszystko, żeby tylko być przy folklorze, przy tańcu – wyznaje bez bicia.

Dodaje też: – Wszyscy mi wciąż powtarzali, że z tańca to ja chleba mieć nie będę. A ja poszłam na prawo tylko dlatego, że nie było w Polsce studiów choreograficznych. Skończyłam uczelnię, co mi poszło strasznie łatwo, chociaż kiedy studiowałam w zespole był bardzo wyjazdowy okres, a i tak robię swoje. I mam – skórkę od chleba – żartuje ta, która w taniec wsiąkała coraz bardziej. – Dopiero we wrześniu ubiegłego roku, obejmując pierwszą reprezentację, pożegnałam GKO – wyjaśnia. Część dzieci, moich podopiecznych, przeszła do Kaniorowców, w wojsku pozostał jednak zespół i jego nazwa – „Słoneczka”.

– Co ja tam robiłam? – powtarza pytanie -Pracowałam, co mi zawsze odpowiadało, głównie z dziećmi. Prowadziłam zajęcia i przygotowywałam scenki wokalno-baletowe. Ta praca była wielką mobilizacją, bo co roku musiałam przygotować coś nowego. Bez przerwy układałam w głowie figury, całe sceny. Spać nie mogłam, budziłam się w nocy a mąż już wiedział, żę będę tańczyć, rysować układy. To były takie moje sesje nocne. Jak Pomysłowy Dobromir – pyk! – i kuleczka wyskakuje, mam! Póżniej zorientowałam się, że w wojsku nie ma choreografów a nas wciąż oceniają reżyserzy teatralni. Pytali się czy nie mogłabym zrobić dużego widowiska. Trochę się wkurzyłam, ale poprosiłam Mietka Wojtasa z MDK, żeby napisał scenariusz, połączyłam 10 układów, dodałam grupę teatralną i zrobiliśmy widowisko, „W krainie Bajkolandii”. Zdobyło wszystkie możliwe nagrody na wszelkich przeglądach wojskowych zespołów artystycznych i nie tylko, wyróżnienie przypadło nam też na Harcerskim Festiwalu Piosenki Kielce’96. Nakręcone przez Telewizję Lublin pokazywane było na cały świat przez TV Polonia a także przez lokalne stacje w Stanach Zjednoczonych. Miałam w tych latach mnóstwo roboty, bo przecież od 1990 roku łączyłam pracę w GKO i w Kaniorowcach, gdzie zaczęłam prowadzić Lubliniaków i II reprezentację a z czasem i Lubelaków. I tam, i tu sprawiedliwie miałam do ubiegłego roku po pół etatu. Teraz jestem tylko tu, ale i nie budzę się już po nocy, żeby tworzyć nowe układy choreograficzne – konstatuje z figlarnym uśmiechem.

Pytam zatem, co lubi Bożena Baranowska najbardziej w tej swojej pracy, która przerodziła się w prawdziwą życiową pasję. – Nowe układy – odpowiada niemal bez zastanowienia – tworzenie. Widomo, że zespół od lat opiera się na choreografiach Babci, Wandy Kaniorowej, i Ignacego Wachowiaka. Ja lubię tworzyć coś swojego, oryginalnego. Szczególnie spełniam się w układach estradowych, gdzie pojawiają się elementy tańca nowoczesnego, modern jazzu, gimnastyki artystycznej. Moim marzeniem jest musical dziecięcy. Może jeszcze za wcześnie o nim myśleć, jednak sądzę, że kiedyś „na bazie” zespołu, przy pomocy innych (na przykład muzykę napisałby Wowa Kukawski), udało by się taką mrzonkę zrealizować. Ale cieszę się też na to, że będziemy przygotowywać nowe układy folklorystyczne. Na pierwszy ogień pójdzie Cieszyn, jednak jest i możliwość zrobienia Kaszub, są też kupione jeszcze za życia Igi Wachowiaka kostiumy kujawskie. Jest mnóstwo do zrobienia.

Czas już chyba żeby padło pytanie kardynalne. Zagaduję więc Bożenę czym dla niej, po tych dwudziestu trzech latach z nim związania, jest zespół? – Całym życiem! – odpowiada z entuzjazmem. – Od kiedy tu trafiłam zespół stał się mym domem. Wszyskie chwile, także te wolne, w nim spędzałam. Wszystkie wakacje związane były z zespołem a jeśli nie były, jak w minione, zimowe ferie, to czegoś brakowało, źle się czułam. W Liceum Zamojskiego, w którym się uczyłam w latach 1978-1982, trochę mnie prześladowali za te pozaszkolne zaangażowanie. Nigdy na przykład nie jeździłam na wycieczki z klasą, bo już jako 16-latka tańczyłam w pierwszej reprezentacji, wciąż były próby, wyjazdy. Kiedyś mój wychowawca, dziś wicedyrektor Zamoja, Jerzy Miernowski, który lubił mnie chyba bardziej niż innych, zdenerwował się i przyszedł w tej sprawie do zespołu. Po rozmowie z nim Ignacy zwolnił mnie i raz pojechałam z kolegami. Do Świnoujścia, pociągiem – pamietam. Ale zespół był i tak najważniejszy. Tak jest do dziś, nie wyobrażam sobie, że mogłabym wykonywać inny zawód. Niewiele osób ma taki komfort, że uwielbia swoją pracę. Dlatego nigdy nie żałowałam, że włożyłam swój dyplom do szuflady i zajęłam się zawodowo tańcem, śpiewem, zespołem – dodaje.

Pytana o najmilsze momenty w Kaniorowcach, Bożenka mówi, że zawsze były nimi wszystkie dawne uroczystości a także wakacyjne obozy kondycyjne. – Następowała wspaniała integracja – wyjaśnia. – Starsi tancerze opiekowali sie młodszymi, znali sie wszyscy, tworzyła się jedna wielka rodzina, przeżywaliśmy niezapomniane wieczory twórcze odbywające się na zasadzie zabawy… Teraz już tego nie ma, następuje oderwanie, atomizacja. Jeśli są jeszcze jakieś działania integracyjne to w ramach grup przygotowujących się do wyjazdów. Wspólnie spędzaliśmy zawsze trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia. Teraz też dochodzi do takich spotkań, ale tamte dawne były inne. Kapela grała dla wszystkich, wspólnie bawiliśmy się, odbywały sie jakieś nieprawdopodobne korowody… Tego już nie ma. – Może dlatego było inaczej – głośno się zastanawia – że wtedy było nas mniej, że do obowiązku należało znać wszystkich? Jeśli zaś chodzi już o okres pracy zawodowej, najmilsze są te momenty, gdy razem z moimi podopiecznymi spotykamy się z wyrazami wdzięczności za trud włożony w przygotowanie występów. Kiedyś, pamietam, pojechałam ze swoją grupą do Belgii i na koncercie, na takim polskim wieczorze, przyjmowani byliśmy wręcz rewelacyjnie. To był jeden wielki entuzjazm: tupanie, bisy, krzyki, płacz. Kierowcą naszego autobusu był wtedy ojciec jednej z tancerek, który oczywiście obowiązkowo ten koncert oglądał. To on przypomniał mi potem to, czego już sama nie pamiętałam a co powiedziałam. A mówiłam, że warto się było tyle męczyć, żeby przeżyć ten wieczór. To największa nagroda. Łzy w oczach odbiorcy rekompensują znój dni powszednich.

Pracę instruktorską w Kaniorowcach Bożena zaczęła przy Ignacym Wachowiaku. Wiem, że zawsze wyraża się o zmarłym w 1996 roku dyrektorze zespołu jak najcieplej. Kiedy w sprawozdaniu po wyjeździe pierwszej reprezentacji do Macedonii wspomniałem go pisząc, że na pewno byłby dumny z tamtejszych występów swoich wychowanków, Bożenka nie kryła wzruszenia. Spytałem więc i teraz o Igę, o to kim był dla niej jej wieloletni nauczyciel tańca i folkloru, wychowawca i szef.

– Jemu zawdzięczam – mówi po chwili zdumy – że jestem tym kim jestem, że pracuję w zespole jako instruktor. Wiele osób posiada odpowiednie papiery do prowadzenia zajęć, cieszyłam się więc niezmiernie, że to mnie zaproponował pracę, przydzielił grupę. On zawsze uważał, że z kobietami trudniej pracować, bo rodzina będzie dla nich ważniejsza. Zatrudnił mnie we wrześniu 1990 roku a ja, jak na ironię, w październiku zaszłam w ciążę. Urodziłam Kacpra w lipcu’96 a we wrześniu, bez żadnego urlopu, wróciłam już do pracy i zaraz wyjechałam z grupą do Nicei. Nie mogłam Igi zawieść i chyba nie zawiodłam.

– Strasznie dużo się od niego nauczyłam – po chwili dodaje. – Wydaje mi się, że zawsze jak coś robiłam, to patrzyłam, starałam sie patrzeć na to jego oczami. On przychodził na zajęcia i dawał rady, jak coś poprawić, co zrobić żeby układy były lepsze. To była moja wyrocznia. Jednocześnie czułam, że on we mnie wierzy. Mówił: – Zrób coś nowego. – Mogę zrobić po swojemu? – pytałam z niedowiarzaniem a on, że tak, że niech próbuję. To było niemiłosierne, bo mogłam, wbrew temu co sądzono w zespole, że Ignacy do tego nie dopuści, zrobić własną choreografię do krakowiaka, później do Opoczna. Ale i widziałam dzieki takiemu jego podejściu, że muszę się dokształcać, jeszcze wiele uczyć. Wspominałam o wyjeździe do Belgii. Miała tam jechać pierwsza reprezentacja a pojechała moja, druga. Koncert dla Polonusów był tylko dodatkiem, bo celem był festiwal, na którym występowały narodowe balety. Młodzi z mojej grupy, którzy sądzili już nieraz, że wszystko potrafią, dostali po nosie, bo zobaczyli jak się zawodowo tańczy. Bardzo dobre to było, mieli później motywację do pracy. I na taki wyjazd Ignacy dał mi wolną rękę! Nigdy ze mną nie jeździł, uważał, że jest na wyjazdach niepotrzebny, że to byłoby dublowanie ról. – Ignacy – podsumowuje Bożena – to dla mnie idol i skończony autorytet. Dziś już nie mam się do kogo zwracać kiedy mam jakieś wątpliwości przy pracy choreograficznej, nie ma mi kto udzielić fachowej rady. I pod tym względem bardzo mi Igi brakuje. Tyle, że wiem, iż on gdzieś tam z góry nas obserwuje, więc z tym większą ochotą rzucam się w wir pracy i robię to, co robić uwielbiam. Powtórzę: zespół to całe moje życie.

Nie musiała powtarzać. Ja to też wiem. I wie każdy, kto choć trochę Bożenkę zna.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: