Traktat o twardzielach

Nowy program Lubelskiej Federacji Bardów, piąty już od jej majowych oficjalnych narodzin, nosi tytuł Nie ma twardzieli i konsekwentnie zmierza do udowodnienia tej tezy poprzez prezentację piosenek o miłości, która, jak wiadomo, dopadnie każdego bez wyjątku, nawet jeśli będzie udawał, że jest stworzeniem wyjątkowo gruboskórnym i impregnowanym na wszelkie ludzkie uczucia a co mówić na porywy serca.

Pod zaprezentowanym w niedzielę 28 listopada w Kawiarni Artystycznej HADES programem można, używając starej formułki matematycznej, napisać: c.b.d.o., bo bardowie tytułową tezę udowodnili (okazali co było do okazania) i bohaterom wieczoru rzucili śmiało w twarz: – Twardziele wysiadka! Można też napisać wiele dobrego o poszczególnych piosenkach, których większa część była zupełnie świeżutka i miała swe premiery. Jednocześnie jednak trzeba przyznać, że programowi numer pięć LFB czegoś zabrakło, że nie budził on tak jednoznacznego entuzjazmu jak ostatnie produkcje sfederownych artystów. Co zatem się stało?

Otóż wydaje mi się, że nastąpiło pewne – przepraszam za termin – zmęczenie materiału. Trudno to zauważyć publiczności, która wprawdzie szczelnie wypełnia hadesową kawiarnię i entuzjastycznie przyjmuje poszczególne punkty koncertu, jednakowoż spotyka się z bardami w głównej mierze incydentalnie. Łatwiej komuś, kto towarzyszy ich działaniom regularnie, także poza HADESEM, i wyłącznie ze względów obiektywnych nie był obecny na jednej tylko premierze konfederatów. Zważywszy, że przed Nie ma twardzieli, od maja – a więc w ciągu zaledwie siedmiu miesięcy, od której to liczby należy odjąć miesiące wakacyjne przeznaczone na inną działalność – tych premier było już cztery, tempo jest zgoła imponujące i każdy narzucający sobie taki rytm produkcji estradowych ma prawo poczuć znużenie. Pamiętajmy także, że od premiery tzw. programu papieskiego (miała ona miejsce nie w HADESIE a na festiwalu Żakeria’99) minęło do premiery aktualnej zaledwie dwa tygodnie, oraz że – o czym publiczność też nie wiedziała, bo wiedzieć nie musi – bardowie ostatnio zaangażowali się niezwykle intensywnie w nagrania studyjne przygotowując wielbicielom pewną świąteczną niespodziankę.

Wszystko to – summa summarum – w jakiś sposób musiało się dobić na całościowym wyrazie najnowszego programu. W stosunku do koncertu dedykowanego Kazimierzowi Grześkowiakowi a także w stosunku do Miłość mi wszystko wyjaśni, usłyszeliśmy w nim zdecydowanie mniej chórków, tych prawdziwych ozdobników tamtych programów decydujących o ich tak pozytywnym odbiorze a i wpływających na postrzeganiu federacji jako prawdziwego zespołu a nie zbioru indywidualności. W zasadzie jedynie w pisence Piotra Selima o parkach, gdzie wokalizą wspierała go Jola Sip a dołączyli i pozostali wykonawcy, dostrzec można było nową jakość w tym chóralnym podejściu do materii utworu, docenić zespołowy trud. Paradoksalnie, te pewne zubożenie brzmienia pozoliło na – może po raz pierwszy w sposób tak odczuwalny – wyeksponowanie altówki Pawła Odorowicza i jego popisy stały się (n.p. w Barmanjoli Joli Sip) prawdziwą ozdobą wieczoru. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby Paweł częściej grał pierwsze skrzypce w podkładzie muzycznym piosenek bardów, bo jest mistrzem swego instrumentu równie wspaniałym jak Vidas Svagzdys z jego kapitalnymi szaleństwami gitarowymi i muzycznym doświadczeniem pozwalającym mu doskonale kierować poczynaniami kolegów.

Do tego, odczuwanego przynajmniej przeze mnie, zawężenia duchu zespołowości (czy jego ograniczenia) doszły jeszcze inne drobiazgi. Piotr du Chateau prawdziwie wyczuł i kupił widownię dopiero po paradnej anegdocie o znanym twardzielu, którego postać trzymającą Tablice Mojżeszowe podpisano: Linda Evangelista. Stało się to dopiero po szóstym punkcie programu a tak długo do publiczności Piotr już dawno się nie przebijał. Swoją drogą, szkoda, że nie wszyscy pojmują w lot subtelności dowcipu konferansjera bardów i nie wszyscy potrafią wspiąć się na piętra intelektualnych konstrukcji, których Piotr du Chateau jest niedościgłym budowniczym.

Z powodu choroby zabrakło też tego wieczora Marcina Różyckiego i nie wiem na ile ta absencja odbiła się na jakości programu, bo trudno to ocenić skoro go nie było (niewątpliwie przydałoby się jego tubalne basowanie w chórkach), ale wiem, że straszliwie z tego powodu zawiedzine było spore grono jego fanek. Nie ujrzeliśmy przez to transparentu przygotowanego przez grupke najwierniejszych jego adoratorek i jedynie w tym miejscu mogę zdradzić, że wypisane na nim hasło brzmiało: KIEDY MARCIN RÓŻYCKI ŚPIEWA, MOJE CIAŁO OMDLEWA. No i proszę, doczekaliśmy się i takich form uwielbienia dla naszych bardów a przynajmniej dla ich najprzystojniejszego przedstawiciela (wybaczcie inni, aspirujacy do tego tytułu!).

Napisałem wszystko to, co powyżej i – przyznam – wpadłem w popłoch przeczytwaszy owe uwagi jeszcze raz. Bo wychodzi na to, że w programie Nie ma twardzieli nie dostrzegłem żadnych pozytywów, albo widzę ich śladowe ilości. Nie jest to prawda. Mogę sobie ponarzekać, bo i sami bardowie mają chyba już dosyć tych potoków ambrozji, które spływają na nich spod mojego pióra od miesięcy a moja rola jako krytyka nie powinna się do tego tylko sprowadzać. A poza tym, kto, jeśli nie wierny towarzysz ich twórczej drogi, ma wskazywać na ich, bardów, drobne potknięcia czy niedopracowania? Uczyniłem to, ale nie będę też kłamał, że w niedzielę 28 listopada źle się w Kawiarni Artystycznej HADES bawiłem. Wręcz przeciwnie, bawiłem się świetnie, bo atutu nowego programu nie tylko zrównoważyły jego felery, ale i odsunęły te ostatnie na dalszy, ledwo dostrzegalny, a dla wielu wręcz niewidoczny plan.

Tych atutów było sporo. Wymienię tylko to, co mnie najbardziej rajcowało. Porażająca była już pierwsza pieśń, tytułowy utwór z trzeciego, zaduszkowego programu LFB (to jego nie widziałem) Gwiezdne dzieci w jak zwykle fantastycznej interpretacji Jana Kondraka (Janek zabił mnie później jeszcze starszym Już tylko ty a słowa: ktoś patrzy na mnie żyletkami, mam ochotę zawłaszczyć dla potrzeb swego codziennego języka). Podobały mi sie nowości, piosenka Marka Andrzejewskiego z sugestywnym, dla mnie boleśnie dojmującym refrenem Jutro do mnie zadzwoń/Zanim pójdę na dno/Zanim się rozkleję/To przecież tak niewiele Piosenka barowa Igora Jaszczuka z refrenem rubasznym: bo w barze nikomu nikt nic nie każe/można siedzieć samotnie lub a parze/można także zalać się w trupa/ze starym kumplem pogadać o…/dzieczynach…/o dupach… Ciekawe nowalijki miał też Piotr Selim Jola Sip, za każdym razem wspinająca się na Himalaje interpretacji, samą siebie przeszła w Mój opiekunie, mój aniele, robiąc z piosenki prawdziwy przebój. Ale superprzebojem, rozkołysującym i rozbawiającym całą salę, stała się Igorowa wersja starego hitu Boba Marleya No Woman No Cry, przy czym w modyfikacji Jaszczuka brzmiało to bardziej rodzinnie Nie płacz żono, nie!, bo i Igor żonkosiem jest całkiem świeżym.

Czy tego wszystkiego jest za mało, żeby znowu poczuć się z bardami świetnie? Takie też samopoczucie osiągnęłem i równie gorąco jak cała widownia o bisy się domagałem! A me wcześniejsze uwagi niechaj konfederaci jakoś przełkną, pomni tego, że podobnie jak w miłości, tak i w życiu estradowym nie ma twardzieli i każdego artystę ma prawo dopaść chwila słabości i zniżki formy.

Andrzej Molik

Fot.Emilia Szumowska

Kategorie: /

Tagi: / / / / / / /

Rok: