Trochę Polski w Valladolid

NASZ KRAJ GOŚCIEM HISZPAŃSKIEGO FESTIWALU

Semana Internacional de Cine de Valladolid, czyli Międzynarodowy Valldolidzki Tydzień Kina jest festiwalem bardzo cenionym w kręgach filmowych, chociaż nie wszystkim dobrze znanym. Jego szef, Fernando Lara, preferuje dzieła autorskie, program dobiera z niezwykłą konsekwencją i podobnie było na 47. edycji imprezy zakończonej nad ranem w niedzielę.

Andrzej Molik

534 89 87

Niestety, to nie jego wina, że przez ostatnie dziesięć lat polskie kino w stolicy prowincji Castilla y Leon było obecne śladowo. W podobny sposób w minionej dekadzie nie podbijaliśmy i innych festiwali. Dlatego za niezwykły gest dyrektora należy uznać zaproszenie na tegoroczny festiwal Polski jako gościa specjalnego. Po latach posuchy Hiszpanie, którzy kino kochają bardzo i tłumnie przychodzą na projekcje nawet o tak nieludzkiej tam porze jak godz. 9 rano, mogli wreszcie odrobić filmowe zaległości wobec naszej kinematografii. Inna sprawa, to to, co dano im obejrzeć.

Zestaw filmów znad Wisły był zadziwiający. Obok „Pianisty” Polańskiego, „Korczak” Wajdy sprzed ponad 10 lat, obok „Długu” Krauzego, stary „Pułkownik Kwiatkowski” Kutza, obok poważnych „Wron” Kędzierzawskiej, bardzo rozrywkowy „Kiler”. Znając Larę, można by zwątpić w jego wysublimowany gust. Wiem coś o nim, bo w valladolidzkim festiwalu uczestniczę od równo 10 lat jako jedyny dziennikarz z Polski (drugi pojawił się dopiero na ten nasz program). Ale na miejscu się okazało, że to nie on, uczestnik wszystkich festiwali od Berlina, przez Cannes po Wenecję sprokurował taki zestaw. Chociaż na oficjalnych plakatach byliśmy prezentowani: „Polonia: pais invitado”, czyli kraj zaproszony, dopiero na naszej konferencji prasowej w czwartym dniu festiwalu pojawiły się inne afisze. Anonsowały, że to przegląd polskiego kina lat 90. Podpis wyjaśnił wszystko. Program stworzono w Instytucie Adama Mickiewicza dla potrzeb Roku Polski w Hiszpanii. Taki sam zestaw łyknęli kilka dni wcześniej przypadkowi widzowie w Madrycie i taki musieli trawić fachowcy w Valladolid i nie dziwota, że znajomi Hiszpanie pytali się, kto to im zafundował.

Żeby było śmieszniej, polskie barwy na plakacie reprezentował biały pop-corn i czerwień w kolorze gazpacho, czyli ulobionego chłodniku Hiszpanów. Mateusz Werner, autor progamu i pomysłodawca plakatu, zapytany przez wysłannika Kuriera, czy to symbol Polski lat 90., odpowiedział, że tak i że w ogóle to dowcip, bo prażona kukurydza, to typowe pożywienie w kinie. Na to dictum ze zrozumieniem kiwał głową Krzysztof Zanusii, ale nie wyartykułował swego poparcia dla tekiej wizji naszego kraju. Znany z wysokiej kultury reżyser zadziwił wszystkich nienagannym hiszpańskim, swą summą polskiego kina ostatniej dekady zamykającą się w trzech minutach wypowiedzi i wręcz odwrotnie długim tytułem filmu”Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”.

Polska reprezentacja była dużo większa. Pojawił się Piotr Dumała, którego animacje są tam bardzo cenione i w programie znalazły się aż dwa jego obrazy. Gościł Piotr Jaxa, autor obleganej tłumnie wystawy fotogramów „Wspomnienie Krzysztofa” (Kieślowski w Valladolid to prawdziwy idol). Wreszcie niezwykle ciepło została przyjęta Halina Szpilman, wdowa po Władysławie, bohaterze „Pianisty”, która przedstawiona została podczas uroczystej projkcji filmu Romana Polańskiego w reprezentacyjnym Teatro Calderon tuż przed finałem festiwalu. Inne filmy polskie prezentowane były wprawdzie w kinie Menteria najodleglejszym od tego pępka Semana de Cine, ale i tak, to co się działo w Valldolid po latach posuchy (ostani polski film w konkursie to „Panna Nikt” Wajdy pokazany 5 lat temu), należy uznać za niezwykły sukces naszego kraju.

Przyczyniło się do niego jeszcze jedno wydarzenie – „Concierto en rojo y blanco” – „Koncert w czerwieni i bieli” Nasz – wszak lubinianin z wychowania – Krzesimir Dębski żywiołowo pokierował Orkiestrą Polskiego Radia grającą polską muzykę filmową. Ci sami znajomi, którzy kręcili głową na niektóre nasze filmy, nie mogli się nachwalić, jak piękne są utwory Kapera, Warsa, Kilara, Komedy, Koniecznego, Kurlewicza, Lorenca, Sławińskiego, Satanowskiego czy samego Dębskiego. Owacjom nie było końca i ja – obchodzacy swój mały jubileusz w Valladolid – po raz drugi w ciagu dziesięciu lat (po raz pierwszy czułem to po „Błękitnym” Kieślowskiego) byłem prawdziwie dumny, że jestem reprezentantem dalekiego, nadwislańskiego kraju.

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: