Trudny los bardów i nie tylko ich

Piszę te słowa w nocy z soboty na niedzielę, na kilkanaście godzin przed zaplanowanym na 18.00 w Centrum Kongresowym Uniwersytetu Przyrodniczego koncertem jubileuszowym „Dycha” Lubelskiej Federacji Bardów, ścigany straszliwą obawą, że ta największa sala koncertowa Lublina (nie zaliczam do nich Globusa, a już szczególnie hali MOSiR) może ze swą ponad 600-osobową pojemnością świecić łysinami. Kilka dni temu dostałem rozpaczliwy sms od barda seniora Jana Kondraka, w którym – przepraszam, że upubliczniam treść, ale czynię to, uważam, w słusznej sprawie – pisał: „Ratunku. Nikt nie wie o naszym koncercie premierowym nowej płyty. Zrób coś gigantycznego. Pliz”. Tylko, że ja, skromny „bloger”, a nie czynny zawodowo dziennikarz, nie za wiele mogę zrobić. No, ale może ten mały kamyczek?… Lawiny pewno nie wywoła, jednak dobrze się stanie, jeśli ktoś po przeczytaniu poniższego jeszcze w ostatniej chwili skusi się uczestniczyć w wydarzeniu przy Akademickiej 15? Oby!

Krótki przegląd kulturalnych anonsów w miejscowych mediach, przekonał mnie, że – zaiste – znalezienie informacji o tak ważnym występie naszej dumy, lubelskich sfederowanych bardów, wymaga pożyczenia z wystawy „Cisza monochromów” w Galerii Grodzkiej BWA elementu pracy Zbigniewa Warpechowskiego „Cisza” jakim jest zwisająca pod nią lupa. Np. w infododatku o rozrywkach jednej z tutejszych gazet, ważniejszy, większy i wyżej zamakietowany, na dodatek zdobiony zdjęciem okazał się jakiś pojedynek hip-hopowców. Gdzie indziej, bladego śladu o koncercie promującym nowy krążek LFB „Dycha w Trójce”. Do pełnego obrazu nieszczęścia dochodzi kilka problemów.

Pierwszy to taki, o czym bardowie dobrze wiedzą, że uprawiana przez nich dziedzina piosenki artystycznej wciąż w mass culture pozostaje sztuką charakteryzowaną modnym i nadużywanym przez to przymiotnikiem „niszowa”. Kameralną Kawiarnię Artystyczną Hades można napełnić publicznością nawet ponad stan na koncercie bardów, a duże sale, hale i amfiteatry – tylko w jakichś super wyjątkowych przypadkach. Artyści ci muszą z tym żyć. Gorzej, dla nich, że co najmniej kilku federatów próbuje również z trudem żyć jakoś ze śpiewania, komponowania i pisania tekstów. Niszowa sztuka nie budzi też emocji redaktorów, schlebiających shomogenizowanym, spłaszczonym, jakże często spauperyzowanym gustom. Obecnie przaśna rozrywka zawsze wygra z nią na łamach czy w radiowych i telewizyjnych ramówkach.

Drugim, potężnym problemem jest całkowita samowolka panująca przy naklejaniu plakatów z zapowiedziami imprez. Wspomniany przeze mnie poniżej we wpisie „Pro domo sua” menadżer Adama Makowicza, który w dniu koncertu wybitnego pianistów jazzowych nie znalazł na ulicach Lublina ani jednego afisza go zapowiadającego (sala filharmonii nie była, broń Boże, jak kiedyś na jego recitalach, wypełniona po brzegi, tylko w połowie), to dziś nie wyjątek, lecz absolutna norma. Ofiarą rozlepiaczy padają nawet słupy firmowe – np. filharmonii koło pomnika Czechowicza, czy dwa Centrum Kultury przed opuszczanym przez nie gmachem – z ostrzeżeniem, że anonsów innych nie wolno tu wpychać. Przypadki zaklejania plakatów jednej jednostki danej instytucji (CK) przez afisze jednostki jakiejś innej (Jan Twardowski, szef zespół Kaniorowców, widział to naocznie) są nagminne. A najciekawsze – proszę to poobserwować! – że najbardziej ekspansywne, żarłoczne i bezwzględne w działaniu są kluby zapraszające na jakieś nędzne dyskoteki i lichwiarze – banki, specjalistyczne firmy, gangsterskie jednostki piorące forsę – udzielający kredytów i pożyczek. Przez wiele lat wołałem na szpaltach Kuriera, że miasto powinno zrobić z tym porządek i było to wołanie na puszczy. A powinno, i z tego powodu, że to może być znakomity biznes i wsparcie miejskiego budżetu. Zdesperowani organizatorzy imprez zdecydowanie by woleli wydać pieniądze na stosowne, ustalone przez UM opłaty, zamiast na dodruk kolejnych plakatów po zniknięciu pierwszej ich partii i na partyzantów nalepiaczy, gdyby tylko mieli gwarancję, że zapowiedzi tych ich produkcji dotrwają na słupach do dnia koncertu, spektaklu, wernisażu itp. Miasto, oprócz zatrudnienia – zwijmy ich tak dalej -nalepiaczy zawodowych, pilnujących także dat i porządku na walcach słupów, mogłoby też postawić ich większą ilość, mieszcząc w ten sposób tę ogromną liczbę – o czym za moment – wydarzeń dziś oferowanych w mieście-pretendencie do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury. Nie dość tego! Kasę grodzką dałoby się nabić w jeszcze jeden sposób. Wspomniane służby plakatujące, mogłyby też informować Straż Miejską, a ta ścigać firmy wynajmujące nielegalnych, bezczelnych nalepiaczy i egzekwować ustalone sumy za – nomen omen – wlepiane im mandaty. Wszak to działanie proste jak drut: organizator koncertu czy zabawy disco a także lichwiarz, „podpisują” się na plakacie, afiszu czy sztrajfie, podając swój adres lub telefon.

Wreszcie trzeci problem, napędzający – jak wyżej wspomniałem – ten opisany już drugi, a skutkujący pozornym zmniejszeniem popytu na imprezy kulturalne. To ich rozbuchana dziś do granic przegrzania ilość. Zawsze wszystkim narzekającym, że „w Lublinie się nic nie dzieje” – a tacy, co dziś wręcz nie do wiary, potrafią się wciąż objawiać ze swą malkontencką gębą! – powtarzam: – To spytajcie mych dzieci, ile wieczorów spędza w domu ich ojciec. Bo jak nie spędzam, to w 90 przypadkach na 100, absorbują mnie i zatrzymują „na mieście” jakieś wydarzenia artystyczne. Jednak teraz zrobiło się z tego istne szaleństwo. Chwalę się w podtytule blogu i w introdukcji pisanej przy jego powstawaniu, że jestem bywalcem, a zaczynam z lekka świrować co mam wybierać. Nie wyrabiam się z pisaniem o tym, co już widziałem, popadając w zadyszkę i w zaległości, bowiem gnać trzeba zobaczyć i przeżyć coś następnego. Koleżanka, która zbiera informacje od organizatorów i układa miesięczną listę wydarzeń do kolejnych numerów Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM, opowiada mi, że miała już dobrze opanowane, ile to jej zajmuje czasu i miejsca w wydawnictwie. Jednak przy przygotowywaniu propozycji na listopad, wpadła w konfuzję, bo jednego i drugiego musiała poświęcić znacznie więcej niż do tej pory. Zjawisko ma tendencje wzrostowe, perspektywa europejskiej stołeczności kulturalnej tylko je napędza, ale zarówno artyści jak i organizatorzy zaczynają mieć strasznie twardy orzech do zgryzienia, bowiem i jedni i drudzy zaczynają na tym bogactwie tracić i uprawiać konkurencyjną wolnoamerykankę. Zmniejszenie popytu na imprezy nie bez przyczyny nazwałem pozornym. Dlaczego? Przy całych przemianach Lublina, wciąż bardzo powoli rośnie grupa czynnych odbiorców kulturalnej strawy. Istnienie jej jest socjologicznie udowodnione, a rozszerzenie jej ram i jednorazowe liczbowe zwiększenie grupy następuje jedynie przy tak ekstraordynaryjnych wydarzeniach jak Noc Kultury, kiedy w jej wir rzucają się tłumy chętnych, w tym miłośnicy – to inny poważny problem! – wyłącznie imprez darmowych. Aktualnie grupa ta musi, jeśli oczywiście chce, „obsługiwać” zwiększoną ponad czasowe i finansowe możliwości jej członków podaż propozycji do wyboru. Ergo, jeśli któryś z organizatorów podobnej rodzajem imprezy (wiadomo, że do teatru na ogół chodzi ktoś inny niż na – powiedzmy – disco polo, choć znam wyjątki), przyciągnie na swoją więcej jednostek z tego zaczarowanego odbiorczego kręgu, utraci tych widzów (i kasę, i kasę!) inny menadżer czy impresario i jego artyści.

Świadomość istnienie tych i jeszcze następnych mniejszych problemów, w niczym już w dzisiejszy niedzielny dzionek nie pomoże członkom Lubelskiej Federacji Bardów, którzy chętnie by widzieli w Kongresowej komplet publiki. Zatem na koniec tych diagnoz, które mi się paskudnie rozrosły, ośmielę się jeszcze rzutem na taśmę pokusić Panie i Panów urokami, jakich się może spodziewać każdy z wybierających się na koncert. Wiem co mówię. Znam go z autopsji, tyle, że w kameralnej, hadesowej postaci. Słyszałem też jak konfederaci lubelscy świetnie wypadli, występując na żywo z „Dychą” – programem powstałym z okazji, jak tytuł wskazuje, dziesięciolecia działalność LFB – w Studiu im. Agnieszki Osieckiej III programu Polskiego Radia. Zestaw wykonawców jest od dłużego czasu tradycyjny: Jola Sip – śpiew, Katarzyna Wasilewska – skrzypce, Marek Andrzejewski – śpiew, gitara, Piotr Bogutyn – gitara elektr., Tomasz Deutryk – perkusja, Jan Kondrak – śpiew, Krzysztof Nowak – gitara bas oraz Piotr Selim – śpiew, instrumenty klawiszowe. Wykonują oni oczywiście federacyjne evergreeny, jednak o smaku „Dychy” stanowią nowalijki, te piosenki, które – jak sam to kiedyś napisałem – świadczą o żywotności jubilata, jego dalekim od przekwitania potencjale twórczym. Jest tych premierowych utworów z tuzin i trudno je tu wszystkie wspomnieć, więc tylko o niektórych. Np. wspaniałym komentarzem do naszej rzeczywistości jest piosenka Marka „o wykluczaniu” pod niewinnym tytułem „Smutny jogurt”. JanKo napisał tekst, Marek – muzykę, Piotr B. ją zaaranżował a Jola śpiewa ponętne „Wieczorem jej się wszystko kicia”. Hanna i Piotr S. stworzyli a on wykonuje kolejny miłosny hymn „A na rzekach pęka lód”. Jest też niespodzianka w postaci dwóch aż piosenek z tekstami Włodzimierza Wysockiego, dziś zastępcy prezydenta, ale zaprzyjaźnionego z bardami dłuuugo przed objęciem tego stanowiska. Jednej z nich, pt. „Gadanie do stracha na wróble”, Janek dał niezwykle dziś rzadką muzyczną formę poloneza!

A zakończę zachęcanie Państwa wieścią nietuzinkową. Poprowadzi koncert sam Artur Andrus, konferansjer z najwyższym dla mnie cenzusem, kabaretowy specjalista od one-man show, który już gościł na tym blogu u jego zarania, wielki przyjaciel Federacji, który prowadząc w Trójce „Powtórkę z rozrywki” nie zapomina zapraszać jej członków do studia, rozmawiać i puszczać na antenie ich utwory. Teraz przybywa wesprzeć przyjaciół na estradzie. Wystarczy? No, to biegnijcie do Centrum Kongresowego na „Dychę” dziesięcioletniej LFC. Jeszcze zdążycie na godz. 18, a nie pożałujecie!

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: