W kinie nie w Lublinie

Siedzę w kinie nie w Lublinie, tylko szmat drogi stąd na Zachód, w Valladolid, głównym mieście hiszpańskiej prowincji Castilla y Leon, z której do stołecznego Madrytu taka sama odległość jak z miasta nad Bystrzycą do naszej stolicy. Siedzę, oglądam nowy film Johna Boormana pt. ”Country Of My Skull”, przez Hiszpanów tłumaczony po prostu ”Kraj w Afryce” i chociaż uwielbiam patrzeć na Juliette Binoche i cenię Samuela L. Jacksona (grają południowoafrykańską poetkę – radiowca oraz dziennikarza z Waszyngtonu), widzę, że tracę czas na te konfekcyjnie powierzchowne rozliczenie z apartheidem i że lepiej byłoby pójśc do hotelu poczytać pulsujacy prawdą o Czarnym Lądzie ”Heban”.

Podróż z Kapuścińskim

Może nie miałbym takich skojarzeń i pragnień (na wyrost, bo wszak nie mam tej książki ze sobą), gdyby nie przemiła przygoda z podróży do Hiszpanii. W samolocie lecącym z Warszawy do Madrytu dostrzegłem autora ”Hebanu” Ryszarda Kapuścińskiego. Serce zadrżało, wszak to guru wszystkich tych, którzy kiedykolwiek próbowali się mierzyć z reportażem. Ośmieliłem się podejść, przypomnieć, że kiedyś w lubelskiej Piwnicy pod Fortuną poznawał nas ze sobą Boguś Wróblewski, red. naczelny kwartalnika Akcent. – Bardzo Akcent cenię, przecież jestem w jego Radzie Programowej! – zaśmiał się pan Ryszard i wszystkie lody zostały przełamane. Zaprosiłem go na wolne siedzenia obok siebie i przegadaliśmy ponad godzinę. Leciał na zaproszenie Televisia Espanola nagrać obiecany wiele miesięcy wcześniej wywiad, na który wciąż nie miał czasu. Brak czasu, to podstawowy problem 70-letniego – co zaznaczał kilkakrotnie – autora. Na drugi dzień, 21 października miał już mieć otwarcie swojej wystawy ”Fotografie z Afryki” w Green Gallery na warszawskim Krzywym Kole, a trzy dni potem w krakowskiej PWST – pierwszą promocję najnowszej książki ”Podróże z Herodotem”. W swej skromności nie wspomniał, że niespełna 3 tygodnie wcześniej odbierał tytuł doktora honoris causa UJ. Mówił natomiast o czasie potrzebnym na sfinalizowane kolejnego, szóstego już ”Lapidarium”. Nim poszliśmy podrzemać (jak to miło być budzonym przez taką postać: – Panie Andrzeju, prześpi pan Madryt, czas wstawać!) rozmawialiśmy też z Ryszardem Kapuścińskim o tym jak reporter przy całym subiektywizmie spojrzenia ma obowiązek docierania do prawdy o tym, o czym pisze.

Prawda życia, prawda ekranu

Ten stary tytuł cyklu filmowego w TVP, nieco dziś w środwisku kpiarsko traktowany zawsze przypomina się w takich okolicznościach. Osobiście wolę tych reżyserów, którzy jak Kapuściński w swym fachu próbują dotknąć prawdy, chociaż artystyczne przetworzenie materii filmowej nie jest mi estetycznie obce. Obie te opcje zawsze są dopieszczane w Valladolid i nie inaczej było na 49. Semana Internacional de Cine. Można się kłócić czy Espiega de Oro, Złoty Kłos przyznany przez jury pod przewodnictwem francuskiego reżysera Roberta Guediguiana słusznie przypadł koreańskiemu filmowi ”Bin-Jip” (”Żelazo 3”, reż. Kim Ki-duk), ale obraz sugestywnie łączy tematykę społeczną z artystyczną optyką. Opowieść o dwójce bohaterów żyjących jak fantomy (on jest bezdomny, ona zamykana w domu) jest wiarygodna pomimo tego przefiltrowania. Jeszcze większe wrażenie zrobił na wszystkich japoński ”Nic nie wiem” (”Daremo shiranai”, reż. Hirokazu Kore-Eda), chwytająca za gardło historia czworga rodzeństwa – każde z innego ojca – porzuconych przez matkę, którymi stara się opiekować najstarszy, 12-letni chłopiec (nagroda za kreację męską na festiwalu w Cannes!). Oschła, paradokumentalna forma tylko przydała autentyczności temu wybitnemu społecznemu obrazowi dostrzeżonemu przez publiczność (II nagroda, pierwsza jak zwykle dla dzieła hiszpańskiego, bo tam się swoje filmy kocha), ale nie przez jury. Pełen uroku, ale pulsujacy prawdziwym życiem film ”Luna de Avellaneda” przywiózł Argentyńczyk Juan Lose Campanella. Tytuł to nazwa podupadającego klubu sportowo-tanecznego (tak, takie tam działają!), a film to piękna pieśń na temat wierności wobec wartości podstawowych i tradycji z nagrodzoną słusznie kreacją próbującego ratować klub Ricardo Darina. Nawet Emir Kusturica, nie rezygnując ze swoich szaleństw i szyderstw w ”Zivot je cudo” (”Życie jest cudem”), opowieści o serbskim marzycielu pragnącym wybudować kolej w dzikim regionie, który nie zauważa nadejścia w 1992 r. wojny w Bośni pokazał kawał życia, chociaż w pierwszym odruchu zapamiętuje się zwariowane – jak to u niego – jazdy drezyną we wszystkie strony. A przecież były tak ważne, dotykajace sfery politycznej i społecznej filmy, jak ”Private” Włocha Severio Constanzo o rodzinie Palestyńczyków, której dom zajmują Izraelici (Srebrny Kłos) czy obraz Kena Loacha, jednej z ulubionych gwiazd szefa festiwalu Fernando Lary, pt. ”Ae Fond Kiss” (”Tylko jeden pocałunek”), z kolei o muzułmańskiej rodzinie Pakistańczyków żyjących w Glasgow.

Nasza dotkliwa nieobecność

9-dniowy festiwal w Valladolid, wysmakowany i bardzo ambitny, na którym goszczę od 12 lat, to w tym roku 332 projekcji 225 filmów (140 długo- i 85 krótkometrażowych) w Sekcji Oficjalnej, cyklach Punkt Widzenia, Czas Historii, Docs in Europe, prezentacji twórczości izraelskiego reżysera Amosa Gitai, Hiszpana Imanola Uribe, Kraju Zaproszonego – Szwajcarii, kina chińskiego 6. generacji, etiud szkół filmowych WGIK z Moskwy i ECAM z Madrytu wreszcie kina hiszpańskiego 2003/2004. I w tym kolosie – co jest mym ciągłym zmartwieniem przez tych 12 lat z wyjątkiem festiwalu sprzed trzech lat, gdy Pais invitado była Polska – trudno mi było znaleźć jakieś rodzime ślady, chociaż wiem, że Lara ceni nasze dawne kino. Znalazłem dwa. W Punto de Encuentro (widzenia) wyświetlono ”Pogodę na jutro” Jerzego Stuhra, ale reżyser nie zjawił się w stolicy Kastylii i Leon, bo nagród w tej sekcji nie przyznają. W nagrodowej Seccion Oficial pokazano natomiast ”Tout un hiver sans feu” (”Zimą wszystko bez ognia”) zamieszkałego w Szwajcarii absolwenta naszej Filmówki, ucznia Kieślowskiego, Grega Zglinskiego. Nawet ciekawy film w konkurencji przepadł, ale przynajmniej miałem prawdziwą satysfakcję. Wszyscy moi znajomi pod niebiosa wychwalali nagrodzoną już podwójnie (m.in. za debiut) w Wenecji krecję Gabieli Muskały, wcielającej się w rolę emigrantki z Kosowa. Ta teatralna aktorka, bodaj z Łodzi, znana jest u nas jedynie z krótkiego filmu Kolskiego ”Małopole znaczy świat” i kilku realizacji Mariusza Grzegorzka. A poza tym nic. Dotkliwa polska nieobecność na jednym z dwóch najważniejszych festiwali w Hiszpanii. Dobrze chociaż, że Hiszapnie zobaczą wkrótce w TVE obszerną rozmowę z Ryszardem Kapuścińskim. Bo jego dzieła już znają. Wielki dziennik ABC w kwietniu dołączył do gazety ”Heban” wydany w nakładzie 500 tys. egzempl.(!), otwierając książką Kapuścińskiego (też wyróżnienie) 41-tomową ”Bibliotekę podróżnika”. ANDRZEJ MOLIK

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: