W okowach festiwali

Wygląda na to, że wszyscy my, intensywni, za przeproszeniem, uczestnicy wydarzeń kulturalnych zaczynamy dostawać zadyszki. Skoro już sam najintensywniej żyjący Jarek Koziara Tararara stwierdza, że ostatnimi czasy namnożyły się nam jak króliki różnej maści festiwale, to znaczy, że lekko zawiewa grozą. Oczywiście, jak pisze nasz czujny, niezawodny i przedowcipny felietonista w kolejnym odcinku Be i cacy z aktualnego numeru ZOOM-a, problem największy to ich nakładanie się w czasie i przestrzeni. Ale i bez tego mogę dołączyć do Jarkowych gorzkich żalów i podpisać pod jego słowami, iż i mnie smuci, że (…) tego nie widziałem, tam nie byłem, to mi bezpowrotnie uciekło i przepadło.

Żeby zobrazować problemu skalę, zrekapituluję kalendarzyk poczynań Waszego bywalca w ostatnim czasie i w najbliższej przyszłości.

W środę 30 czerwca udałem się na drugi koniec Lublina do kościoła Świętej Rodziny na inauguracyjny koncert XIV Międzynarodowego Festiwalu Organowego Lublin – Czuby 2010 pt Dobry wieczór monsieur Chopin, z recytacjami Anny Romantowskiej Krzysztofa Kolbergera (także autor scenariusza) i ilustracją muzyczną – na organach i fortepianie – dyrektora festiwalu Roberta Grudnia, co było przeżyciem z typu szlachetnych. Tym bardziej, że chyba pierwszy raz w życiu wysłuchałem w takiej porcji organowych transkrypcji muzyki Mistrza Fryderyka.

Przez dwa kolejne, a pierwsze lipcowe dni, musiałem chyba układać ten kalendarzyk, bo nie przypominam sobie, że gdzieś bywałem, a wtedy jeszcze żyłem nadzieją, że wyjadę do Olsztyna na jubileusz ukochanego Czerwonego Tulipana lub na Open’er Festival w Gdyni (pokusa Pearl Jam!). Zwyciężyła obowiązkowość.

W sobotę 3 lipca zaczęły się jubileuszowe XXV Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne im. Ignacego Wachowiaka, czego ślad już na blogu istnieje. Mam ogromny sentyment do tego festiwalu, bo towarzyszę mu od początku, a powstał w czasach, gdy nadprodukcja festiwalowa ani myślała nam grozić. Uczestniczyłem w jego wszystkich edycjach, pokrywając zapowiedziami, relacjami i recenzjami setki kartek papieru. Przesuwałem wszystkie urlopy na sierpień, żeby na początku lipca karnie się stawiać przy muszli Ogrodu Saskiego na kolejnych koncertach, w sumie blisko 250 zespołów!. A nawet poniekąd wpływałem na jego kształt, czy raczej nazwę, bo to ja – a co, pochwalę się, skoro nikt już nie chce tego pamiętać! – zaproponowałem na łamach Kuriera po śmierci Igi Wachowiaka, dyrektora organizującego Spotkania Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. Wandy Kaniorowej (nie wiem czy nie nazywał się jeszcze wówczas ZPiT Ziemi Lubelskiej?), nadanie festiwalowi Jego imienia. Jak widać, pomysł został zaakceptowany. Do przeczytania podsumowania jubileuszowej odsłony MSF odsyłam Państwa niecnie do kolejnego, sierpniowego numeru Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM, tym śmielej, że dało się odkryć na tegorocznej imprezie działania pewnych zagranicznych zespołów, które podmywają dobre intencje lubelskich organizatorów i mogą zaciążyć na świetnej opinii festiwalu w kraju i na świecie. W tym miejscu po pięciu dniach ( z wyjątkiem jednego – w poniedziałek 5.07 – wieczorny intensywny, a uroczy program zafundowali mi i kilku kolegom po piórze trzej dyrektorzy Teatru Osterwy) oglądania rekordowej liczby 14 zespołów, rzyznam się tylko do jednej rzeczy. Kiedy na finał finału lubelskich Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych oglądam to, co stało się ich absolutnym wyróżnikiem, patentem zrodzonym w zespole Kaniorowców – wspólny taniec wszystkich uczestniczących zespołów, gdy widzę, tak jak tym razem, wirujących w naszych doprawdy pięknych tańcach lubelskich artystów z Kenii i Paragwaju, Rosji i Holandii, Bułgarii i Hiszpanii, Ukrainy i Izraela, Litwy, Czech i Polski (w sile aż czterech zespołów – założycieli Spotkań przed 24 laty) NIE POTRAFIĘ powściągnąć wzruszenia. Ten moment rozbraja mnie, rozbiera na drobiazg i mocno nawadnia. Oby takich – w przeżyciach artystycznych, ba, w życiu! – było jak najwięcej!

Koniec wzruszeń. Wraca festiwalowa – w sumie, o ironio! – proza. Żeby zobaczyć ów finał Koncertu Galowego kończącego 7 lipca XXV MSF, musiałem zrezygnować z drugiego koncertu odbywającego się co środę festiwalu organowego w świątyni na Czubach. Jak to ujął Jarek K., bezpowrotnie uciekł mi i przepadł program Rekolekcje kardynała Karola Wojtyły do papieża Pawła VI „Tajemnica człowieka – Kapłaństwo” ze słowem Olgierda Łukaszewicza i, w ramach festiwalowego cyklu Chopin 2010, transkrypcje chopinowskie Georgija Agratiny (fletnia Pana i cymbały) oraz towarzyszącego mu Roberta Grudnia (organy i fortepian).

Potem się zdarzył cud, o jakim marzył Koziara. Trafił się w czwartek 8 lipca dzień bezfestiwalowy! Jednak następnego wystartował nasz chyba już dziś sztandarowy w wakacje, ściągający do Lublina zastępy fanów Art.’n’Music Festival Inne Brzmienia. Uważam, że w trzecim roku imprezy na Starym Mieście o niektórych przedsięwzięciach animującego festiwal Mirka Olszówki można – no, z lekkim ryzykiem – powiedzieć, że są genialne. Exemplum, sobotni (jedyny płatny na Rynku) koncert urodzinowy 45-letnich w kupie Voo VooRaz Dwa Trzy. Teraz, post factum, pomysł skoneksjonowania tych dwóch – tak bardzo odrębnych na muzycznej mapie kraju – zespołów wydaje się zupełnie oczywisty. Należało tylko go podnieść z ziemi, gdzie swą oczywistością jaskrawie świecił. A jednak nikt wcześniej na to nie wpadł. Usłyszeliśmy, więc. superkoncert, wydarzenie, którego echo będzie jeszcze długo pobrzmiewać. Mam w domu fankę obu kapel, znającą na wyrywki wszystko, co Wojtek Waglewski Adam Nowak ze swymi ekipami stworzyli. Wymyśliłem, że nie będę się mądrzył na temat repertuarowych połączeń i fluktuacji z koncertu na Rynku, tylko niech ona to uczyni. Za chwilę ujrzycie Państwo tego efekt. Może dziecko zechce też napisać o innych doprawdy wspaniałych, cudownie dobranych koncertach rynkowych (już się skończyły, dziś, w poniedziałek na festiwalu Dzień spotkań, warsztatów i wystaw) .

A mnie się rodzi nowy problem Gdybym dał się upupić w mieście tylko festiwalom lubelskim, przyszłoby w wakacje, w środku pięknego lata zwariować. Mam w Kazimierzu festiwal, na który od jego początku uwielbiam wpadać przynajmniej na kilka dni. To chyba jedyna w kraju tego typu impreza o zasięgu międzynarodowym organizowana przez restaurację, tu Knajpę u Fryzjera i mini-ekipę, na czele z jej właścicielem Robertem Sulkiewiczem i jego urocza córką Olą. Nazywa się Festiwal Muzyki i Tradycji Klezmerskiej klezmerzy.pl. Jutro, we wtorek 13 lipca, rozpoczyna się jego piąta edycja. Mały jubileusz, atrakcyjny program, jeszcze bardziej dodają skrzydeł. A że gnają mnie inne terminy, dziś się okaże, czy nie będę musiał zrezygnować z ostatniego koncertu Innych Brzmień w bazylice Dominikanów, gdzie zagrają Kwiteń z Ukrainy i Liu Fang z Chin. Jeśli tak, to może zdołam jeszcze dziś wieczorem napisać trochę więcej o festiwalu klezmerskim, na którym zresztą nie mogę zostać do finału, przewidzianego dopiero w sobotę 17 lipca. Dzień wcześniej jadę do Lwowa na otwarcie wystawy Siła Sztuki z kolekcji Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Lwowskim Pałacu Sztuki. Z racji tej fanaberii, nie uda mi się popodglądać naszego kompletnego festiwalowego novum – Hello Folks! Międzynarodowego Festiwalu Nowej Muzyki Folkowej – przewidzianego w muszli Ogrodu Saskiego właśnie w piątek i sobotę 16 i 17 lipca.

O tym jak mi to wszystko kolidowało z oglądaniem kopanych meczów Mundialu 2010 w RPA oraz o festiwalowych planach w drugiej połowie lipca, nie mam już siły dziś pisać.

*

Adam Nowak w jednym ze swoich utworów śpiewa: „…i ja doczekam kiedyś takiej chwili i nie mogę się nadziwić, że ja doczekam kiedyś tego dnia”. Dokładnie tak czułam się oczekując na urodzinowy koncert dwóch niezwykłych zespołów – Voo Voo i Raz, dwa, trzy – które w ramach Festiwalu Inne Brzmienia miały wystąpić we wspólnym programie. Muzycy jeszcze rano, gdy słyszałam wywiad z nimi w radio, nie wiedzieli, jak koncert będzie wyglądał. Takimi wypowiedziami tylko zaostrzali mój apetyt. I nie tylko mój – tego dnia pod sceną nie było przypadkowych osób – z mojej jednej strony panowie rozprawiali na temat gitar Wojtka Waglewskiego, z drugiej dziewczyny cieszyły się na kolejne spotkanie z muzyką Raz, dwa, trzy. Ja sama jestem totalnie nie obiektywna w materii akurat tych dwóch grup – od lat chodzę na wszystkie koncerty, gdy tylko są w Lublinie czy okolicach. Ich muzyka zawsze była i zawsze pozostanie dla mnie ważna.

Przed koncertami ktoś – niesłusznie – powiedział, że te dwa zespoły to dwa odrębne światy na muzycznej mapie Polski. Nic bardziej błędnego. Znają się od lat, Wagiel był producentem płyt Raz, dwa, trzy lub występował na nich gościnnie, tak samo jak Mateusz Pospieszalski, Adam Nowak pojawiał się w projekcie Karima Matusewicza i tak dalej. Połączenie pięknych jubileuszy w jeden, wspólny koncert zapowiadało niezwykłe przeżycia.

Tak też się stało – od momentu, gdy dwaj liderzy wyszli na scenę można było wręcz poczuć pewną trudno objaśnianą nić zrozumienia się nawzajem. Adam i Wojtek śpiewali dzieląc zwrotki np. przepięknych ballad „Amulet” czy „Komboj” między siebie. Kolejno dołączyli pozostali członkowie zespołów – na scenie znalazło się dziewięciu wspaniałych, wrażliwych muzyków. Grali na przemian utwory z repertuaru obu zespołów, jednak daleko tym wykonaniom od oczywistości i przewidywalności – sam fakt wspólnego muzykowania spowodował, że zyskały nowe aranżacje i brzmiały kompletnie inaczej, niż miałoby to miejsce na oddzielnych koncertach – tak było na przykład z „Talerzykiem”, któremu gitara Wojtka i wyraźny bas nadały niespodziewany „pazur”. Jednak nie sam fakt „wymieniania” się piosenkami stanowił o niezwykłości tego koncertu. Była to energia, którą generowali i która udzielała się widowni, tak samo jak widoczna wyraźnie radość z grania razem, a także cała masa niesamowitych rzeczy, które działy się na scenie: Mateusz grający na dwóch saksofonach naraz, biegający po krawędzi sceny albo wciągający publiczność w tradycyjną zabawę z wokalizami, Wojtek ubarwiający dźwiękami wyczarowywanymi ze swojej gitary utwory kolegów, Adam dołączający nagle do chórków w „Wannolocie” albo grający solówkę na bębenkach, kolejno Grzesiek Szwałek, Karim i Stopa towarzyszący utworom na tych samych bębenkach, Wojtek grający podczas „Jutro możemy być szczęśliwi” na rurze udającej szum morza (nie mam pojęcia, jak się może nazywać ten instrument), uśmiechy w reakcji na kolejne pomysły kolegów czy wreszcie zgrywanie się w kawałkach za pomocą jednego gestu, spojrzenia. Gdy pod koniec zagrali „W wielkim mieście” nie tylko ja miałam łzy w oczach. Panowie zamknęli wieczór piękną klamrą, wykonując „Pod niebem” połączone z tą samą balladą, od której cały koncert się zaczął. W niebieskiej poświacie (piękne światła autorstwa nadwornych „świetlików” Voo Voo, Grześka Polaka i Darka „Filka” Filozofa), skupieni blisko siebie na scenie. Niezwykle intensywne przeżycie. Byliśmy wszyscy przez dwie i pół godziny „pod niebem pełnym cudów”…

Ewa Molik

Kategorie:

Tagi: / / / / / / /

Rok: