W tyglu humoru

Wciąż naszą publiczność łatwiej skusić znanym nazwiskiem niż zapewnieniem, że i artyści młodzi, przebijający się na rozrywkowe szczyty, ubawią ją i lepiej i bardziej szczerze niż gwiazda często, gęsto odprawiająca chałturniczą trasę. Boleśnie można było przekonać się o tym w miniony weekend i to w granicach jednego budynku.

W piątkowy wieczór w Kawiarni Artystycznej HADES, nie bacząc na więcej niż wyśrubowane ceny biletów, zebrały sie takie tłumy widzów jakby z nieba miał zestąpić mesjasz. Zstąpił do piwnic Cezary Pazura i przy pomocy – jak to anonsowano – „swoich gości” w liczbie jeden (niejaki Arkadiusz Dera) dał popis chałtury czystej wody, w ramach której – a 5 złoty sztuka – sprzedawano nawet zdjęcia artysty z miejscem na autograf, chociaż logo firmy piwnej wskazywało, że zostały mu one zasponsorowane. Rechot był jednak wielki, bo odtwórca roli Killera obiektem masowego uwielbienia jest.

Dzień później, dwa piętra wyżej, w Sali Nowej Centrum Kultury rozpoczęły się III Prezentacje Sztuki Kabaretowej i okazało się, że na inauguracyjnym maratonie kabaretowym bez trudu można było znaleźć wolne miejsca na widowni wypełnionej głównie młodymi ludźmi. Ponad pięciogodzinna impreza, istny tygiel humoru eksplodujący co i raz szczerym śmiechem, nie okazała się takim magnesem jak jedno nazwisko z czołówek najpopularniejszych filmów. Wszyscy ci, którzy zaufali jego magii, mogą jedynie żałować, że nie mielieli okazji się przekonać, na czym polega prawdziwa sztuka kabaretowa w najnowszym wydaniu.

Otwierający kabareton występ lubelskiego zespołu Owczym pędem po wielbłądzie potraktować należy przy tym jako lokalną ciekawostkę, dowód, że kabaret w naszym mieście żywota całkiem nie dokonał. Młodzież ze szkół artystycznych ma – co widać – autentyczną frajdę z zabawy z tekstami niezwodnego klasyka, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, i dobrze się dzieje, że – co także, w stosunku do ubiegłego roku, widać – w swych poczynaniach się rozwija.

Dalszy ciąg długaśnej zabawy wypełniły zespoły tyleż młode, co już uznane za najlepsze przykłady nowego polskiego kabaretu. Krakowska Formacja Chatelet raczyła nas scenkami z pogranicza sureealizmu i nonsensu, ale dziwnie mocno zakorzenione w naszych realich. Kilka z nich, jak pyszna gra w karty z nieobecnymi partnerami, taniec kickbokserów w świetle stroboskopu czy dywagacje o sztuce przy rzeźbie Dyskobola z Piętą (obywatelem), godne są trafienia do odpowiednich, kabaretowych annałów, jeśli nie nawet do zbiorów cymesów z obrzeży teatru absurdu.

Jednak szczytowy popis z tych regionów dał dopiero Kabaret Mumio z katowickiego teatru Epty-a, jak najsłuszniej uważany dziś za najciekawsze zjawisko w sztuce rozśmieszania, ale tej z obowiązkową przyprawą mądrej refleksji. Koncert gry trojga wykonaców nie poddaje się próbom werbalizacji. Żadne słowa nie oddadzą tego, co oglądamy z zapartym tchem co i rusz wpadając w konwulsje śmiechu. Ślązacy kpią sobie z estradowych wypocin, z napuszonych kabaretów, nawiedzonych artystów i z tzw. słusznego korzystania z dorobku wieszczów (zupełnie paradna, ale i supersubtelna parodia Pana Tadeusza). Robią to w sposób tak niepowtarzalny, że docenić to można tylko wtedy, jeśli się to samemu zobaczy. My zobaczyliśmy w sobotę absolutne mistrzostwo świata. Od tego momentu, przypomnienie sobie w jakielkolwiek sytuacji życiowej, na ten przykład sceny tłumaczenia polskiej twórczości piosenkarskiej na równie radosny hiszpański, natychmiast przyprawi nas o dobry humor. Pan Pazura powinien Kabaret Mumio potraktowć jako obowiązkową, wręcz świętą lekturę, wtedy może uświadomiłby sobie, w jakim miejscu drogi do prawdziwego artyzmu znajdują się jego popisy kabaretowe.

Wieczór zamknęła Grupa Rafała Kmity z Krakowa i gdyby nie to, że każdy już miał prawo w tym stadium wieczoru czuć zmęczenie maratonem, wypadało by jedynie szczerze ją komplementować. Czarny humor ma wielu zwolenników a tu i mistrz tego typu makabresek Maciej Zembaty, twórca niezapomnianych słów do Marsza żałobnego, baz trudu by znalazł coś dla siebie i szybko to wprowadził do własnego repertuaru. Szczególnie polecałbym mu monolog nieszczęśnika, którego życie mogłoby stanowić wzorzec „życia do dupy”, gdyby taki istniał w Sevres pod Paryżem, jak również pokaz mody z pętlami dla wisielców w roli głównej oraz – mimo śliskości tematu – sprawozdanie TV „ze słonecznej Judei” z wskrzeszania Łazarza.

Wszystkie cztery elementy kabaretowe (po polsku: zespoły) z prawdziwym mistrzostwem łączył w całość Artur Andrus. Jego dowcip, orbitujący pomiędzy autoironią a prowokującym, tyle, że pozornym samouwielbieniem, bywa tak subtelny, że nie wszyscy są w stanie Andrusowych perełek wychwycić. Robota dziennikarza radiowej Trójki jest nawiązaniem do najlepszych tradycji polskiej konferansjerki i urasta on dziś do roli jednej z najważniejszych postaci uprawiających w kraju tę, nie tak znowu wdzięczną rolę. Barbara Luszawska z Impresoritu Centrum Kultury, której zawdzięczamy zakomponowanie całości III Przeglądu, wie co robi konsekwentnie zapraszając Andrusa do prowadzenia urastającej w tradycję imprezy.

Nie wiem natomiast, co wypada sądzić o drugim dniu Przeglądu Sztuki Kabaretowej. Bo jeśli, przy całej radości ze spotkania z czołówką kabaretową kraju, narzekaliśmy wszyscy, my jego odbiorcy, na długość maratonu z udziałem, bądź co bądź, czterech zespołów, to co można powiedzieć o występie jednego, jedynego artysty, którego monolog trwał w niedzielę trzy piąte (dokładnie trzy godziny) czasu występu tamtych, popisujących się w wieczór sobotni? Stanisław Tym, bo o jego indywidualnym występieniu mowa, sadowi się – a przepraszam wielkiego satyryka, że go w ogóle w tym towarzystwie stawiam – na dokładnie drugim biegunie tego, co prezentuje C.Pazura i czego próbkę dał na innej, wspomnianej imprezie. Tyle, że Stanisław Tym całkowicie się w swej roli zapamiętał.

Jeśli Wojciech Młynarski mówi, że monologi Tyma przypominają to, co się nazywało klasycznym monologiem (dowcipnym, ale i krótkim), twierdzenie takie trzeba wrzucić do lamusa i to w bardzo głębokie jego rejony. Jakkolwiek słuszne byłyby nawoływania artysty do narodu w kwestiach jezykowych i w sprawie wynikajacego z tego braku porozumienia, jakkolwiek dobre by były przykłady to ilustrujące i jakkolwiek pyszne byłyby pointy wielominutowych, ciągnących się jak guma dowcipów, Stanisław Tym przypomina dzisiaj trochę amerykańskiego kaznodzieję telewizyjnego – nawiedzonego swą misją uzdrawiania społeczeństwa i – to fakt, że przy pomocy odśmiewania – realizującego ją w namaszczeniu. Pomyślałem w pewnym momencie, że tylko gospels, wyśpiewywanych chóralnie przez wiernych pieśni spirituals brakuje w tym wszystkim, ale doszło i do wspólnego spiewu! Na finał zabrzmiała, zaintonowana przez guru i wykonana przez wszystkich stara piosenka, swego rodzaju hymn STS, Kawałek szczęści, która, jak się okazało, dała tytuł całości. Msza została dopełniona.

Z mymi refleksjami nie muszą zgadzać się widzowie (akurat, zachęceni znowu nazwiskiem, przybyli licznie), którzy, mimo sięgającej szczytów tasiemcowatości spektaklu z warszawskiego Teatru Powszechnego wytrwali do jego końca. Nie mogą one także rzutować na ocenę całości III Prezentacji Sztuki Kabaretowej, bo w tyglu humoru powinny znaleźć się wszelkie jego odmiany a ich – Prezentacji – istnienie jest bardzo znaczącym i barwnym dopełnienie lubelskiej oferty kulturalnej. A że Kurier dzierżył nad nimi patronat medialny, świadczy, że chyba mamy trochę szczęścia i wiemy do czego rękę przyłożyć.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: