W zasadzie muzyczna farsa

Przed premierą operetki Offenbacha Życia paryskie  w lubelskim Teatrze Muzycznym, z jej reżyserem Zbigniewem Czeskim rozmawia Andrzej Molik

* Ponieważ jest pan stałym gościem w Lublinie, może najpierw się pan przedstawi? To oczywiście żart, ale i do teatrów chodzą dziś widzowie, którzy mogą nie wiedzieć, że pana droga artystyczna rozpoczynała się w naszym mieście.

– Pracę sceniczną zaczynałem rzeczywiście w Lublinie. W którym roku, nie powiem, żeby się nie postarzać, bo czuję się wciąż młody. Sześć lat występowałem w Teatrze Osterwy, zagrałem kilka znaczących ról, w tym główne m.in. w Fizykach Durrenmatta i w Zaczarowanym kole Rydla. Z czasem zaczęłem też reżyserować. Powodzeniem u publiczności cieszyły się rozśpiewane sztuki Agnieszki Osieckiej Niech no tylko zakwitną jabłonie Apetyt na czereśnie. Oprócz nich wyreżysrowałem również Happy End Brechta i wszystkie powstałe przed Tangiem jednoaktówki Mrożka.

* Następnie był wyjazd do Warszawy?

– Przeszedłem do Teatru Komedia. Za rzeczywiste sukcesy tamtego okresu uważam swój udział w granym przez 6 lat przedstawieniu Boso, ale w ostrogach wg Stanisława Grzesiuka i w jedynej sztuce napisanej przez Jana Pietrzaka Co tu jest grane. Później zostałem w telewizji szefem rozrywki. Stało się to w czasach gdy było na nią prawdziwe społeczne zapotrzebowanie. Zrealizowałem ok. 40 programów muzyczno-rozrywkowych i teatralnych spektakli muzycznych.

* A zaraz potem znalazł się pan na Śląsku…

– Wyzwanie było duże. Tworzyłem Teatr Rozrywki w Chorzowie. Założyłem przy nim szkołę przygotowującą artystów do grania w musicalach. Jej absolwentami są m.in. Janusz Józefowicz i tak popularna dziś Anna Ścigalska i wielu innych, którzy zasilili zespoły teatralne w kraju i – w większości – poza jego granicami. Niestety, nie doczekałem pełnego rozkwitu chorzowskiego teatru, stan wojenny brutalnie przerwał ten śląski rozdział mojej kariery.

* Sadząc po lubelskich Jabłoniach, od początku wykazywał pan ciągoty w stronę teatru muzycznego. Dalsza pana droga to potwierdza.

– To prawda. Szybko zrobiłem dyplom reżysera teatru muzycznego, w czym mi pomogły i te pierwsze lubelskie spektakle oceniane wraz z innymi moimi realizacjami. Reżyserowałem prawie we wszyskich polskich operetkach i teatrach muzycznych. Kiedy odszedłem z Chorzowa, zrezygnowałem także z współpracy z TVP. Wówczas – za co pozostaję mu zawsze wdzięczny – wyciagnął do mnie rękę dyrektor Andrzej Chmielarczyk i zaprosił do zrealizowania w Lublinie Czarodziejskiego pierścienia Panka i Kaszyckiego. Kolejną moją reżyserią w tutejszym teatrze było cieszące się dużym powodzeniem u widzów Dziewczę z Holandii Kalmana. Wielkim krokiem w moim życiu stało się w 1991 roku objęcie – jako dyrektor naczelny i artystyczny – operetki w Łodzi. Ciekawostka. Zrealizowany tam przeze mnie Baron cygański Straussa jest grany do dzisiaj. Miał on także wersję niemiecką, podobnie jak Musical Classics, które miały też tłumaczenie angielskie i z którymi zjeździliśmy Europę Zachodnią od Portugalii do Norwegii.

* A gdzieś w przerwach romansował pan z naszym kabaretem Czart?

– Och, to się zaczęło dużo wcześniej, w czasach mojego startu zawodowego w Lublinie. Robiłem programy Drena 59 (zapomniany dziś kabaret i teatrzyk medyków), w studenckim Gongu 2. Reżyserowałem nawet w Teatrze Akademickim KUL. Rzeczywiście jednak, najdłuższy, trwający do dziś jest romans z Czartem.

* Jeśli dobrze liczę, najnowsza premiera, Życie paryskie Jakuba Offenbacha jest piątą pana relizacją w lubelskim Teatrze Muzycznym.

– Dyrektor Chmielarczyk zaprasza mnie jakoś tak co trzy lata. Nim jeszcze w 1997 roku zrezygnowałem z dyrekcji po reformie teatru, gdy próbowno połączyć łódzką operetkę z Teatrem Powszechnym, w Lublinie wyreżyserowałem Skrzypka na dachu.

* A miarą jego sukcesu i powodzenia u publiczności może być fakt, że utrzymał się w repertuarze do dziś. Entuzjastycznie przyjmowana też była zrealizowana później składanka musicali p.t. Broadway bez wizy.

Broadway, dokładnie rzecz ujmując, był zbiorem fragmentów najpopularniejszych musicali i doskonałym sprawdzianem gotowości lubelskiego zespołu do zmierzenia się z tą nowoczesną formą teatru muzycznego. Dodam, że sprawdzianem, który zespół zdał pozytywnie.

* Deklaruje się pan jako zwolennik musicalu a jednocześnie reżyseruje ramotkę z XIX wieku. Lubi pan klasyczną operetkę?

– Rzeczywiście jestem zinteresowany musicalem, który jest najlepszą formę teatru muzycznego końca XX wieku. Z ogromnym podziwem oglądam w warszawskiej Romie Crazy for you, doceniam pełne zawodostwo zespołu. Mam też swoje marzenia, jak Hair dostrzeżony swego czasu przez pana we fragmentach Broadwayu, musical aktualny dziś tak samo jak w czasach hippisowskich. Marzę również o zrealizowniu kiedyś Zorby Kandera. Przy tym wszyskim lubię jednak klasykę. Bez niej nie ma teatru muzycznego. Ale dziś trzeba mieszać formy, koniecznie uwspółcześniać libretta i tworzyć nowe aranżacje. Należy to robić integralnie. Wszystko musi być związane, wynikać z akcji i najlepiej gdyby widz nie wiedział, kto na scenie jest solistą, kto z baletu a kto z chóru.

* Czy w tym kierunku idzie właśnie Paryskie życie?

– Jeszcze nie, bo nie ma nowej aranżacji. Jednak skorzystałem z nowego tłumaczenia libretta dokonanego przez Wojciecha Młynarskiego. Język w tym tekście jest bardzo współczesny i bardzo muzyczny. Młynarski ma doświadczenie estradowe i sceniczne, jako tekściarz wie gdzie stawiać akcenty, nie ma problemów z wersyfikacją a przy tym jest dowcipny i bardzo na czasie. Zachowując więc ramy tradycyjnej, klasycznej operetki, postanowiłem zrobić Życie paryskie w formie komedii muzycznej. W zasadzie jest to farsa muzyczna. Wiem, że Offenbach musiał znać francuskie farsy i z tego faktu wyciagnęłem wnioski. Odchodzę w tej realizacji od operetkowej statyczności wyznaczanej rytmem śpiewanych arii. Dużo jest ruchu, wszysko jest utanecznione. Wyciągam na plan pierwszy elementy komediowe, bo przecież psychologia w operetce jest bardzo naiwna.

* Zespół uniósł te innowacje?

– Proszę pana, bez żadnej kokieterii mogę powiedzieć, że lubelskim zespołem pracuje mi sie bardzo dobrze. Nie ma on wielkich gwiazd, ale może dlatego jest tak dobry w całości. O sukcesie decyduje też atmosfera, dzięki której tak dobrze mi się z nimi pracuje. Ci ludzie chcą pracować, pokazują jak wielki potencjał w nich tkwi.

* Z kim pan bezpośredni współpracował przy realizacji? Kto z wykonawców bierze na siebie największy ciężar w prowadzeniu przedstawienia?

– Scenografię przygotowała Teresa Ponińska, choreografię Violetta Suska a kierownictwo muzyczne sprawuje Ryszard Komorowski. Jeśli chodzi o wykonawców, to na pierwszym miejscu muszę wymienić tą prawdziwą perłę jaką jest Krystyna Szydłowska. Gra Metellę a w drugiej obsadzie wciela się w nią Agnieszka Piekaroś-Padzińska. Baronową grają Eleonora Krzesińska i Bożena Saulska, Gabielę – Agnieszka Kurkówna. Jeśli chodzi o mężczyzn, Raulem de Gardefeu jest Jarosław Lisowski, Bobinetem – Paweł Wrona a Alfonsem – Marian Josicz. Oczywiście, trudno jest tu wymienić wszystkich i niech mi oni wybaczą, bo wszyscu są tego warci.

* Nie pojawiają się żadne nowe twarze?

– Są i nowe twarze. Gabrielę w drugiej obsadzie gra bardzo utalentowana Agnieszka Marcewicz, która przyszła do nas z Warszawy. W jakiś sposób nową twarzą jest także grający Fricka Marek Grabowski, który do Lublina powrócił po kilkuletniej przerwie.

* Życie paryskie jest zapewne jedną z ostatnich premier na scenie Domu Kolejarza. Później Teatr Muzyczny otrzyma wreszcie swoją siedzibę. Zapewne odbędzie się to z wielkim hukiem?

– Jeśli by to ode mnie zależało, to uważam, że otwarcie nowej siedziby teatru rzeczywiście powinno być huczne, z wielkimi zaproszonymi gwiazdami i z wielkimi tytułami. Sam chętnie dołożyłbym swą rękę do tego pięknego święta.

* A nie miałby pan ochoty powrócić do źródeł, do teatru, w którym przed ponad 30. laty rozpoczynał pan swoją karierę?

– Ależ bardzo chętnie. Wiem, że w Teatrze Oterwy jest wielu świetnych aktorów i gdyby od dyrektora Cezarego Karpińskiego padła taka propozycja to pofrunę tam na skrzydłach by coś wyreżyserować. I wcale nie musiała by to być sztuka muzyczna. Chociażby dla higieny psychicznej warto niekiedy zdecydować się na płodozmian. A w ogóle muszę powiedzieć, że zawsze wracam do Lublina bardzo chętnie, darzę go ogromnym sentymentem, ludzie wciąż mnie tu poznają i jest to bardzo miłe. Ich to i wszystkich lublinian póki co zapraszam do Teatru Muzycznego na Życie paryskie, które jutro będzie miało premierę.

* Dziękuję za rozmowę.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: