Wariacje i inicjacje

Sobotni poranek, godzina 9. Miasto po najbrdziej szalonej, rozpoczynającej weekend, nocy tegodnia, gdy niektóre dyskoteki działają nawet do siódmej, jeszcze długo będzie jak wymarłe. Zaledwie jeżdżą pierwsze śmieciarki i polewaczki a jeśli ktoś przemknie się zaułkiem to raczej dopiero wraca po hulkach do domu. Albo jest kinomanem. Bo pod głównym kinem festiwalowym w Teatro Lope de Vega tłum. Za chwilę zacznie się pokaz prasowy zamykającego 41.Międzynarodowy Tydzień Kina w Valladolid irlandzkiego filmu The Van (Ciężarówka). Ludzie wiedzą, że 550 dziennikarzy – a tylu widzów jest w stanie przyjąć kinoteatr – na festiwalu się nie uzbiera. Będą w kasie bilety na wolne miejsca.

I tak jest codziennie na prawie każdym z setek – bo ich jest setki – seansów w dziewięciu salach pięciu festiwalowych kin. Na wąskiej uliczce przed moim ulubinym kinem Casablanca (dwie sale, 110 i 87 miejsc), gdzie pokazują filmy hiszpańskie, w godzinach seansów tworzy się kolejka utrudniająca wszelki ruch. Jeszcze gorzej jest w Broadwayu, świeżo oddanym do użytku multipleksie, który pierwszy raz służy Semanie swymi usługami. Jeśli zbiegną się godziny rozpoczęcia projekcji w dwóch czy trzech salach, przeciskanie się na seans zajmuje dobrych kilka minut. A sal jest 11, tyle, że na festiwal połączono (rozsuwane ściany) sale nr. 5 i 11, 1 i 2 oraz 3 i 4; mieszczą w ten sposób odpowiednio 520, 316 i 286 widzów. Ostatnia z wykorzystywanych na festiwal sala nr.10 jest w stanie przyjąć ich 135. Pierwsze projekcje o godz.9.30, ostatnie o 22.45. W sumie w tym kolosie grają na Semanie conajmniej 16 seansów dziennie, żaden tytuł w tym kinie się nie powtarza.

Prawdziwa wariacja następuje jednak dopiero wieczorem. Żurnaliści nie mają wtedy wstępu do głównej sali festiwalowej, bo trzeba zapewnić miejsca dla chętnych z miasta, no i… zarobić. Trwa święto, prawdziwa fiesta. W blasku jupiterów rozlicznych stacji telewizyjnych goście z trudem wchodzą przez tłum do sali, która jest jak gdyby zwielokrotnieniem naszego Teatru Osterwy. Prowadząca spotkania z reżyserami i aktorami nowa gwiazda hiszpańskiego kina Esperanza Campuzano (jeszcze brak jej tej klasy jaką posiadała czyniąca to dotychczas Marina Saura) zapowiada kolejnych gości. Później jeszcze ulubiony przez publiczność ceremoniał oklaskiwania technika wynoszącego ze sceny mikrofony i już projekcja. Ale myliłby się ten, który by sądził, że po seansie widzowie pognają do domów. Wychodzi się przed kino i długo dyskutuje w grupkach, potem, gdy przejdą gwiazdy, notable i zwykli znajomi, można przenieść dyskusję do ulubionej knajpki. Powolnym krokiem, wszak wiadomo, że będzie jeszcze (czasem – już, jak pewna, otwierana koło mojego hotelu o godz.22) czynna.

Powie ktoś, że to festiwal, że taka impreza zawsze magnetycznie przyciąga tłumy. Otóż nie koniecznie. Hiszpanie wciąż kochają kino. Kiedyś zainteresowałem się ogromną kolejką przed lokalem oddalonym od Teatru Lope de Vegi o jakieś 50 metrów. Nie wiedziałem co tam się mieści i podszedłem, okazało się, że jest to inne kino z repertuarem spoza programu valladolidzkiego tygodnia. Chętnych starczyło do obydwu sal. Nie wiem ile kin jest w Valladolid (miasto wielkości Lublina), bo tamtejsze gazety nie podają ich repertuarów, ale przysięgam, że goszcząc tam już czterokrotnie, co i rusz odkrywam nowe, a przecież ktoś musi do nich chodzić skoro działają w najlepsze.

Natomiast festiwalowym specjałem są konferencje prasowe w dwóch hotelach świadczących usługi gościom imrezy, no i… bankiety. Oprócz inauguracyjnego i finałowego w hotelu Olid Melia, w trakcie tygodnia odbywa się tradycyjne party w Deputacji Miasta, czyli w takim ichnim Ratuszu przy Plaza Mayor oraz obiad w trakcie wycieczki dla zagranicznych gości w którejś z miejscowości okręgu; w tym roku było to Penafiel nad słynną rzeką Duero, z doliny której pochodzą znakomite czerwone wina, tak wyśmienite, że to je serwuje się na pokładzie samolotów hiszpańskich linii Iberia. I znowu, bankietowy miting to fiesta a nie gonitwa za drinkami. Tu raczej zakąsek może zabraknąć a nie trunków. Odbywa się celebracja święta, z ludzi emanuje radość ze spotkania znajomych a jak ich zabraknie – poznaje się innych, przecież kręcą się artyści, producenci, dziennikarze: nawet jury FIPRESCI powołano do życia pierwszy raz w tym roku w Valladolid. Można po serbsku wznieść toast „żiwieli” z Goranem Paskalieviciem i zaraz „skol” ze szwedzką aktorką. Zabawa, ze szklaneczką w ręce, ale bez śladu nadużywania, to esencja życia Hiszpana.

Co mógł zatem znaleźć Hiszpan w kinach 41. edycji Semany Internacional de Cine? Nie sposób pisać o wszystkich, chociażby tylko nagrodzonych filmach. Miejsc nie stanie. Jeśli by szukać jakiegoś wyróżnika, jakiegoś dominującego trendu, to chyba można zawrzeć go w słowie: inicjacja. W taki czy inny sposób tematyki wkraczania w dorosłe życie, czy tylko pierwszych doświadczeń kształtujących młodą psychikę w kontakcie ze światem dorosłych, dotykało większość, przynajmniej konkursowych, choć nie jedynie, filmów. Wątpię czy trafią one na polskie ekrany, dlatego tylko wyjątkowo – żeby nie zwiększać szumu informacyjnego – przywołane zostaną tytuły. Inicjacji dotyczyły obrazy: australijski, tunezyjski (dodtkowy aspekt religiny – bohaterowie to muzułmanin, żyd i sycylijski katolik i ich siostry), w jakiś sposób – francuski, dwa amerykańskie Welcome to the Dollhouse Grace of My Heart, w pewnych fragmentach hiszpańska Familia, ale przede wszystkim film szwedzki i nagrodzony Złotym Kłosem, czyli głównym trofeum, film z Belgii.

Na przykładzie dwóch ostatnich można prześledzić jakie ujęcie tematu znajdzie dziś uznanie u widzów a i równocześnie – co z naszej perspektywy wydaje się niewyobrażalne – u krytyków i jurorów. Piękne rzeczy starego szwedzkiego mistrza Bo Widerberga opowiadają „tylko” o miłosnych doświadczeniach 15-letniego Stiga (niektórzy doszukują się elementów autobiograficznych, bo urodzony w 1930 r. reżyser umieścił akcję w roku 1943) w ramionach o 22 lata starszej nauczycielki, ubarwione jedynie przyjaźnią chłopaka ze zdradzanym mężem. Inaczej się ma z Igorem, nastoletnim bohaterem filmu braci Luca Jean-Pierre’a Dardenne (kolejny braterski duet na firmanencie światowego kina po braciach Taviannich i Cohen) p.t. La Promesse (Przyrzeczenie). Belgijscy twórcy o dużym doświadczeniu w filmie dokumentalnym, umieścili go w samym centrum jednego z największych problemów współczesnego świata – nielegalnej emigracji zarobkowej. Igor, który uznawał za za całkowicie naturalne machlojki ojca przemycającego i zatrudniającego emigrantów, traci „niewinność”, gdy na skutek przyrzeczenia danego przed śmiercią czarnemy pracownikowi ginącemu na budowie, staje pierwszy raz w opozycji wobec ojca.

Nie ma w tym, słusznie nagrodzonym filmie nic z taniej publicystyki i od razu nasuwa się porównanie z innym obrazem, pozakonkursowym, bo pokazanym w przeglądzie filmów Gorana Paskaljevicia, laureata Valladolid sprzed roku. Nienowy, bo nakręcony w 1992 roku (ale gdzie takie cuda dziś oglądać?) film Tango Argentino był dla mnie – obok jeszcze dwóch obrazów spoza konkursu – najpiękniejszym przeżyciem festiwalu, bo dodatkowo nasycony został poezją zawartą w przedstawianej, całkiem realnej rzeczywistości. 10-latek Nikola zaniedbany przez zajętych czymś innym rodziców, znajduje sobie przyjaciół staruszków. Jest tu wszystko: miłość, radość, wzruszenie, śmierć, nuta nostalgii, śpiew i najpiękniejsza egzymplifikacja znanego skądinąd twierdzenia, że starcy to dzieci, tylko bardziej leciwe. Takich filmów już prawie się nie robi, za takimi się tęskni. Hiszpanie gotowi byli nosić Paskaljevicia na rękach a film był wyjątkowo pokazywany w głównej sali festiwalu i to wieczorem.

A te dwa pozostałe dzieła, które wstrząsneły duszą polskiego sprawozdawcy? Spiklenci stasti (Spiskowcy szczęścia) czeskiego mistrza animacji Jana Svankmajera i hiszpański El dia de la bestia (Dzień bestii) nowego Almodovara Alexa de la Iglesii. Obydwa są cudownie pokręcone i straszliwie śmieszne. Może kiedyś do nich wrócę.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: