Wesele wyciszone

PO PREMIERZE W TEATRZE OSTERWY

Można się zastanawiać czy dziś są jakieś powody, żeby wystawiać „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego oprócz chęci udowodnienia, że – bo sztuka ta zawsze była tego probierzem – teatr posiada zespół aktorski potrafiący sprostać temu wyzwaniu. Nieco trywializując, oddawanie się chłopomanii w czasach lepperyzmu byłoby ponurym żartem. Ojczyznę, teraz już IV RP mamy taką jaką żeśmy sami sobie ukształtowali, a Moskal co najwyżej nie będzie kupował naszego mięsa lub straszył zakręceniem kurka ropo- i gazociagów. Podtekst polityczny, narodowy dramatu zatem się rozmył i ten póki co powinien spoczywać na półce. Ale pokusa kolejnej inscenizacji z jubileuszowej okazji – podwójnej, bowiem i 120-lecia miejskiego teatru i setnej rocznicy lubelskiej prapremiery – była ogromna i należy to zrozumieć.

Najnowsza realizacja zaskakuje. Zostaliśmy zaproszenie na wesele, którego coraz bardziej nie ma. Początkowa zrytmizowana pieśń powtarzająca tytuł dramatu i niezwyle plastyczne sekwencje zaglądania tłumu biesiadników do izby, gdzie się rozgrywa akacja zwiastuje coś innego. A jednak wesela i „Wesele” z czasem się wycisza. Reżyser Krzysztof Babicki poszedł tropem, który podsuwa słynna zapowiedź Chochoła (b. dobry Tomasz Kobiela, także jako Widmo i Upiór), że unaoczni nam „co się w duszy komu gra”. Grać mają w tym spektaklu emocje. Rolę główną przyjmować spory, waśnie – ta polska odwieczna specjalność boleśnie naznaczająca i współczesność. Problem w tym, że przedstwienie emocji długo nie wzbudza. Widz się łapie na tym, że myśli odbiegają od akcji, w której – zapowiada to już pierwsze wejście Czepca (Jerzy Rogalski, kojarzycy się z tonacją filmu „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego, w ktorym grał) – łamany, „prozaizowany” jest rytm wiersza jakim sztuka została napisana. Reżyser próbuje różnych chwytów teatralnych, od niezbyt zrozumiałego symbolu – powracającej dwa razy na scenę dziewczynki z dzieciecym wózkiem poczynając, po zupełnie niepotrzebne podpowadanie nam „kto zacz” przy pomocy zjeżdżających z góry obrazów Wyspiańskiego i Matejki (no, może przyda się to wycieczkom szkolnym). Wycisznie jest tak dojmujace, że niektóre kwestie, szczególnie chyba te zalatujace anachronizmem – np. Gospodarza (Henryk Sobiechart), Stańczyka (Witold Kopeć) – podawane są na granicy słyszalności, tak jakby sądzono, że wszyscy „Wesele” znamy na pamięć. Nawet Wernyhora wieści z nadzwyczajnym spokojem, jakkolwiek tak poprowadzona rola Włodzimierza Wiszniewskiego jest więcej niż interesujaca.

W takiej sytuacji pozostaje nam smakowanie plastycznej urody spektaklu, z kostiumami Barbary Wołosiuk i światłami Olafa Tryzny na czele i – właśnie – ciekawych kreacji aktorskich, których uzbieralo się sporo. Nadspodziewanie dobrze z niewdzięcznymi w zasadzie rolami Pana Młodego i Panny Młodej razą sobie Szymon Sędrowski i Magdalena Sztejman-Lipowska. Nie sposób nie zauważyć Jolanty Rychłowskiej jako Gospodyni, Andrzeja Golejewskiego – Nosa, Jadwigi Jarmuł – Kliminy, Piotra Wysockiego – Dziada, młodzieńczych Anny Brulińskiej – Haneczki i Kariny Grabowskiej – Zosi. Perełkowy – pełen spleenu ale i erotycznego żaru – epizod tworzy Barbara Kałużna, a Rachela Joanny Laskowskiej wabi urodą i subtelnością, co jest nowością w pokazywaniu tej osoby. Wreszcie jest Aleksander Fiałek jako fantaqstyczny Jasiek, rola stanowiaca odkrycie spektaklu.

Im bliżej końca, emocje – i to duże – jednako się objawiają. Akt III jest już bardzo dobry i koncepcja rezysera triumfuje. Końcowa scena, nie chocholego tańca, a zastygnięcia wszystkich bohaterów „Wesela” w niemocy i wstydzie chwyta za gardło. Narodowe wesele trwa, lubelskie „Wesele” to pokazuje. Jest z czym wracać do domu rachować sumienie.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: