Weselisko w głuszy

FELIETON ZADOMOWIONY

Przez ostatnie tygodnie tak się układało, że ten felieton w Domu zajmował się różnymi aspektami architektury, bo chciał przystawać do tematyki tego dodatku. Ale pomyślałem sobie, że również ważne jest życie w domu, a w tym wypadku poza nim, w momentach, gdy od domowych pieleszy odpoczywamy i przenosimy się na łono natury, gdzie tworzymy sobie – takie już mamy obyczaje – jego namiastkę w namiocie, na kempingu, w domku letniskowym, gospodarstwie agroturystycznym lub – i tu znów chodzi o przypadek opisywany poniżej – w leśniczówce.

Bardzo dawno już nie pisałem o towarzystwie, do ktorego formalnie nie należę, tylko przypięłem się do niego kilka lat temu, bo tak spodobały mi się jego obyczaje i sposoby aktywnego spędzania wolnego czasu. To grupa ludzi związanych ponad ćwierć wieku temu ze studenckim klubem turystyki pieszej Mimochodek, działajacym bodaj w Chatce Żaka, gdy ja wolałem tam biernie przesiadywać, co najwyżej ogladać teatry akademickie a wędrujących na rajdy żaków miałem w głębokiej pogardzie. Z czasem otrzymałem lekcję pokory. Mój przyjaciel, wówczas także sąsiad namówił mnie ongiś na wyjazd na Roztocze i dołączenie do byłych mimochodkowców. Ci w momencie gdy dwukrotnie spaliła się almaturowska baza na polanie w Puszczy Solskiej koło Górecka Kościelnego, wywiedzieli się, że obok nad potokiem Szum jest leśniczówka, której połowę da się wziąć w dzierżawę. Tak też uczynili i od tej pory leśny domek na przeuroczej polance, bez światła i bieżącej wody stał się miejscem magicznym, przyciągającym jak magnes ludzi dziś zamieszkałych w Lublinie, Zamościu, Krasnymstawie, Chełmie, Mielcu, Łodzi, Krakowie, Kazimierzu, nawet w Giżycku i… Australii oraz Bóg wie gdzie jeszcze. Zjeżdżają tam na sylwestry, weekendy dłuższe i krótsze, na wiosenny, letni, jesienny i zimowy wypoczynek. Bardzo aktywny. Po upojnym wieczornym ognisku, wszyscy potrafią karnie wstać i ruszyć na 40-kilometrowy rajd rowerowy, kilkugodzinny spacer pieszo lub na nartach biegowych, spływ Tanwią lub Wieprzem czy wielogodzinne wędrówki za leśnym runem. Tu się wychowywały ich dzieci i przy rajdowych śpiewach i gitarze nasiąkały tą atmosferą do tego stopnia, że już stanowią drugie pokolenie rezydentów leśniczówki i nie wyobrażają sobie bez niej przynajmniej fragmentu wakacji. Część z towarzystwa, ktore w większości znane jest wyłącznie z turystycznych pseudonimów, tak pokochało roztoczańskie okolice, że postawiło swoje chałupy czy adaptowało do tego celu stare gospodarstwa. Jego przywódca, Krzysiek, zwany Murzynem, z żoną Halinką, czyli Małą mają już piękny drewniany dom w samym sercu Górecka Kościelnego. Zwierz z żona i rodziną mieszka już w Borze w sercu Roztoczańskiego Parku Narodowego, a mój przyjaciel Marabut z Asią – na jego obrzeżu w Górecku Starym. Ale wszyscy do magii leśniczówki wracają, osobliwie w momentach ekstraordynaryjnych.

Do takich należą turystyczne wesela doreślejacych na gwałt latorośli mimochodkowców. Nie byłem rok tem na takim święcie Agaciny, córki Murzyna i Małej, oraz jej męża Marcina, zwanego Chemią. Ale nasłuchałem się przez 12 miesięcy tylu fantastycznych opowieści o tym wydarzeniu, że kiedy Basia i Tadzia, jedni z założycieli czarownego miejsca zaprosili mnie na uroczystość ich córki Emilki, która tydzień wcześniej wzięła ślub z Tomkiem (nikomu do czasu nie znanym), postanowiłem, że stanę na głowie, żeby na niej się zjawić. I nie żałuję! Takie wesele ma niepowtarzalny smak. Nie dosyć, że odbyło się w nieprawdopodobnie pięknych „okolicznościach przyrody”, w noc, w ktorą po raz pierwszy od prawie 50 lat zobaczyłem świetliki, to rzadzi nimi zupełnie inna, tu wypracowana obyczjowość. Ludzkości przyjechało 17 samochodów. Zamieszkali na piętrowych kojach leśniczówki, na jej strychu, w stodole, pod wiatką i na wiatce (znaczy stryszku), w namiotach. Przez cały dzień siekano wspólnie pyszne sałatki, dowożono specjały na grill i chłodzono w wodzie z górsko zimnego Szumu napitki. A potem szczupła jak modelka Emilka włożyła na moment śliczną ślubną suknię, Tomek garnitur i przeszli pod turystycznym szpalerem. Wysłuchali dedykowanych im znanych raczej turystom niż weselnym biesiadnikom piosenek „Żona mi zabrania” i tej, w której refren „Cóż ja wtedy miałem 18 lat/ serce mi zadrżało, zawirował świat” i odebrali wielkie pudło z ufundowanym wspólnie prezentem, a potem mogli już – tak jak wszyscy – przybrać niezobowiącujace stroje i bawić się do rana. Oj, była zabawa! I oni jej nigdy nie zapomną! I ja też! I moja koleżanka Ania, dyrektor szkoły z Komarówki na Podlasiu. Chociaż była w tym towarzystwie pierwswzy raz w życiu, czuła się – jak wyznała – kapitalnie, bo tam przyjaciel starego przyjaciela jest akceptowany natychmiast z dobrodziejstwem inwentarza, bez pretensji i zarozumialstwa. A ona jeszcze potrafiła zaśpiewać, co zawsze „nowemu” zapisywane jest na plus. Dzięki kochani za te przeżycie! Dzikie Basiu, Tadziu, Emilko i Tomku i Wy Wszyscy z Magicznej Leśniczówki!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: