Widziane w niewidzialnym

Po premierze w Teatrze Andersena

Niewątpliwe ma rację dyrektor Włodzimierz Fełenczak twierdząc, że twórca filmu Kingsajz Juliusz Machulski musiał w młodości czytać Pożyczalskich Mary Norton, bo pomysł liliputkowatych bohaterów poruszających się w świecie olbrzymów – przy całym szacunku wobec wielkiej tradycji literackiej płynącej od Swifta – musiał być zaczerpnięty z lektury właśnie tej książki (dokładnie cyklu pięciu książeczek). Machulski miał jednak ułatwione zadanie, bo chociaż technika filmowa u nas kuleje, choć w 1988 r. gdy obraz powstawał o efektach wydobywanych komputerowo polski reżyser mógł jeno marzyć, w kinie nie takie cuda można wyczarować.

W dużo gorszej sytuacji jest twórca teatralny, szczególnie wówczas, kiedy podejmuje decyzję, że choć działa w teatrze lalkowym, zrealizuje spektakl grany w żywym planie, a lalki wystąpią jedynie w marginalnej roli. Trzeba przecież jakoś pokazać, że Pożyczalscy to niewielkie stworzenia wzrostu mniej więcej 1/4 ugotowanego kartofla i zestawić je z tymi gigantycznymi ludźmi, wielkimi przy nich nawet wtedy, gdy konfrontowani są z dziesięcioletnim chłopcem. Marek Ciunel, reżyser Pożyczalskich, których prapremiera polska odbyła się w niedzielę w Teatrze im. Hansa Christiana Andersena, a także – i teraz rozumiemy, dlaczego podjął się też tego zadania – autor scenografii, poradził sobie z problemem kapitalnie, co było pierwszym, podstawowym sukcesem przedstawienia.

Patent twórcy tego niemal autorskiego spektaklu (dokonał też adaptacji pierwszej z książek Mary Norton i oprawił całość muzycznie) jest genialny z powodu swej prostoty. Wystarczyło zaproszenie do widzenia w niewidzialnym przy pomocy słów Toma Starego i działań dwóch tajemniczych osobników przemeblowujących scenę, wystarczyło ustawienie rodu Pożyczalskich na tle kilku przedmiotów monstrualnych rozmiarów – szpuli do nici, pudełka zapałek Vulcan made at Tidaholm, Sweden, zegarka kieszonkowego, ogryzka jabłka dźwiganego jako łup przez głowę rodziny Strączka – a już wykreowany został magiczny świat powodujęcy swym widokiem otwarcie buzi zadziwionej przez co młodszych widzów zasiadających w staromiejskim teatrze. A gdy przyszło postawić obok siebie małe i duże, wścibską Ariettę, utrapienie Pożyczalskich, i Chłopca Toma, tego drugiego reżyser umieścił w teatrze cieni za tiulową kurtynką i już reflektory potrafiły odpowiednio wyolbrzymić chłopięcą postać. Może to nie magia filmowa, ale efekt jak na teatr znakomity.

Tak w ogóle Marek Ciunel, dla którego przedstawienie lubelskie jest debiutem na scenie zawodowej i spektaklem dyplomowym w białostockim Wydziale Reżyserii Teatru Lalek Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, w krainę filmową potrafi się zapuścić bardzo twórczo. Przecież retrospekcja, na której oparty jest cała akcja przywołania współlokatorów opuszczanego przez Toma Starego domu, to typowy chwyt kina od jego zarania. Mamy tu też filmowy suspens i to o dużym znaczeniu. Demoniczny śpiew służącej Doroty, którą też widzimy w tej scenie tylko jako cień, jest sygnałem, że po tej istocie z piekła rodem możemy się w skutkach spodziewać czegoś najgorszego. Atmosfera zgrożenia wiszącego nad Pożyczalskimi rośnie budowana w sposób iście hitchcockowski, pioruny burzy ją podkreślają, a wszystko będzie miało tragiczny wszak finał, choć nie jest to przedstawione w sposób łopatologiczny i mieści się w niedopowiedzeniu, w sferze domysłu.

W ten sposób docieramy też do przesłań przedstawienia, dalekich od prostej dydaktyki (Arietta ma w sobie coś z „apedagogicznej” Pippi, kiedy matka spyta, czy myła ręce, spojrzy tylko na nie ze wzgardą; rodzinka uprawia mało chwalebny proceder tylko nazywany pożyczaniem). Tu nie została pokazana jedynie bajka. Tu się mówi o zagrożeniach jakie w dzisiejszym realnym świecie czekają także na małego człowieka. Gaz-dym duszący Pożyczalskich zapuszczony pod podłogę przez demona Dorotę, dziwnie kojarzy się nam z tak niedawnymi wydarzeniami paraliżującymi nasz glob. Domniemana śmierć Arietty powracającej po zapomniany pamiętnik, to dotknięcie eschatologii traktowanej niesłusznie przez dorosłych jako temat tabu, który dzieciom trzeba oszczędzić. Chyba dlatego Marek Ciunel konsekwentnie rezygnuje z angielskiego purenonsensu obecnego na stronach książek Mary Norton (woli sentencjonalny dialog Arietty i Toma: – Ziemia jest zupełnie obojętna na sprawy małych – mówi ona. – Dużych też… – dopełnia on), chociaż nie pozbawia nas w swym przedstawieniu humoru i pogody, a także raczy dorosłych aluzyjkami o – na przykład – delikatnie erotycznym (te dreszcze przeczucia przeszywające Dominikę od kostek!), a także mizoginicznym podtekście (– Mamusia składała się z samych słabych stron – wypali Strączek swój sąd o teściowej, a nie oszczędzi też żony wujka Henryka).

Są widoczne w lubelskich Pozyczalskich realizacyjne słabostki. Za długo trwa ojawianie się fantastycznego światka, ekspozycja się dłuży, toczy się w innej tonacji niż całość. Są też pewne błędy w prowadzeniu aktorów, ale w sumie dają oni popis kunsztu. Roma Drozdówna jako Arietta, to niewymuszony wdzięk, żywe srebro i nonkonformistyczna przekora pełna młodzieńczego uroku. To wciąż jeszcze aktorka stworzona do takich ról i aż się nie chce liczyć, ile to już lat spędziła na scenie. Jest przbojowa, tworzy typ idola dla dzieciarni, bez wątpienia pozostanie w jej pamięci, a my (a może i młodzi widzowie?) zapamiętamy te tragiczne znamię granej przez nią postaci.

Niezwykle wiarygodny z swym młodzieńczym głosem jest też Tom Chłopiec Piotra Gajosa. To również bohater budzący w dzieciach chęć utożsamiania się z nim, taki Krzyś z Kubusia Puchatka, Tomcio Paluch, Piotruś Pan, tylko też w efekcie z – jak Arietta – domieszką wielkiej goryczy zmuszonego po 80. latach do eksmisji z domu Toma Starego w przekonywującym wykonaniu Mariana Kłodnickiego. Dorota i Pani Piórko Magdaleny Kiszko są zagrane perełkowo, jeśli budzą śmiech (a budzą!), to przebijający się przez grozę jaką odczuwamy na widok takich kreatur. No i mamy przeuroczą parę małżeństwa Pożyczalskich, Dominiki Violetty Tomicy i Strączka Zbigniewa Litwińczuka, kreacje utkane z minigestów (te przywitania z potrącaniem się dłońmi i biodrami!), z tonów o ogromnej barwie, kilku oktaw środków aktorskich branych równocześnie z lekkością mistrzowską, a w momentach egzaltacji sprytnie – jeszcze jeden ukłon w stronę reżysera – podpieranych pogłosem. Są zabawni i piękni, no i pięknie odwdzięczają się Markowi Ciunelowi, że to na nich postawił mając ogromny wybór w dobrym zespole aktorskim lubelskiego teatru.

Nie byliby wreszcie nasi Pożyczalscy tak brdzo wizualnie pociągający, gdyby nie rewelacyjne kostiumy Teresy Targońskiej powracającej do Andersena po dłuższej przerwie. Jej inwencja ma siłę paryskiego czy mediolańskiego kreatora mody, a przy tym strój dopełnia charakerystykę postaci. Czyż można było lepiej wyrazić wężowatość Pani Piórko niż długim obcisłym kostiumem wyżynającym talię jak u osy? Czyż nie jest wspaniałym pomysłem kolorowy strzępiasty sweterek Arietty, skoro mama mogła go zrobić jedynie z podkradanych kawałek po kawału skrawków wełny. To dzieło samo w sobie, ale bardzo integralne z przedstawieniem i bardzo je wzbogacające. Współpraca młodości (scenografia) i doświadczenia zaowacował bardziej niż intresująco.

A młodość jest zupełnie nietuzinkowa. Marek Ciunel już teraz jest jednym z najciekawszych twórców, który pracuje z przeogromną konsekwencją, przemyślając każdy szczegół realizacji i czyniąc to z inwencją jaką może dać tylko taki wiek, gdy się jest jeszcze impregnowanym na zmanierowanie a pomysły głowę rozsadzają. Wiem, że komisja przybyła z białostockiej uczelni już dokonała oceny jego Pożyczalskich i jestem stuprocentowo pewien, że była ona pozytywna. U mnie w każdym razie ten talent czystej wody, może największy jaki trafił do teatrów lakowych w ostanich czasach ma piątkę z dużym plusem.

Andrzej Molik

Mary Norton Pożyczalscy. Adaptacja, reżyseria, scenografia, opracowanie muzyczne – Marek Ciunel; kostiumy – Teresa Targńska. Prapremiera polska w Teatrze im. Hansa Christiana Andersena 24.02.2002 r.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: