Wiele hałasu w Osterwie

Można powiedzieć, że otwarcie nowego sezonu 2011/2012 w lubelskim Teatrze im. J. Osterwy wznowieniem takiego tytułu, jak Wiele hałasu o nic, ma – przynajmniej ze względu na dwa pierwsze jego słowa – znaczenie symboliczne. Placówka z Narutowicza przeszła przecież w tym roku małą rewolucję wywołaną – po ponad dekadzie spokoju, jeśli nie sielanki w tym względzie – zmianą na stanowisku dyrektora artystycznego. Spowodowało to, już od wiosny i pierwszych przecieków o planach Krzysztofa Babickiego odejścia do teatru w Gdyni, sporo szumu, głównie medialnego, ale i towarzyskiego, bo o wizji artystycznej następcy, Artura Tyszkiewicza, i przyszłości naszej jedynej repertuarowej sceny dramatycznej trudno było jeszcze rozmawiać. Zresztą i dziś, na progu sezonu, nadal nie jest to łatwe, jako, że nowy szef przejął w schedzie po poprzedniku zaplanowane przez tamtego do wystawienia dwie premiery, czyli 2/3 z tych, które zobaczymy do czerwca przyszłego roku.

Hałas się wzmógł, gdy się okazało, że Babicki zabiera ze sobą z Osterwy na Wybrzeże całą grupę aktorów, przeważnie (z jednym wyjątkiem) wciąż jeszcze młodych, w tym dwóch o statusie gwiazd, stanowiących podporę naszej sceny, na których kreacje ciągnęły do teatru tłumy. Nowy dyrektor musiał na gwałt dokonać łatania wyrw i uzupełniania aktorskiego zespołu, bowiem – tak znaczące były dla Osterwy odchodzące osoby, że grały w większość sztuk z repertuaru – nie dałoby się wznowić prawie żadnego z przedstawień. Pod koniec wakacji w witrynach gmachu teatru, a także na teatralnym słupie obok pojawiły się na dużych fotach w ogóle lub prawie nieznane twarze sześciorga młodziutkich aktorów, na ogół prosto po szkołach teatralnych (plus jeszcze jednego, nieco starszego). Zapraszają na spektakle, w których te nadzieje Teatru Osterwy prezentują się zaciekawionej lubelskiej publiczności. Niebawem się okazało, że największy, zmasowany atak aktorskich nowalijek przypadł na szekspirowską komedię, od której powyżej zaczynaliśmy. To należało koniecznie obejrzeć!

Od razu wyraźnie trzeba powiedzieć, że Tadeusz Bradecki, reżyser Wielu hałasu o nic, pozostał i przy wznowieniu hermetycznie zamknięty na krytyczne uwagi, jakie spadły na niego po styczniowej premierze pierwszej w historii Lublina realizacji tej gorzkawej komedii Williama Szekspira. To nie jest porywający spektakl i starania aktorów, w tym trzymających go premierowych wykonawców, których tu pominiemy, w pełni podrasować go nie są w stanie. Po rozbudzającym ogromne nadzieje (i śmiech!) smakowitym początku a la Fellini, w jego stylu nasączonego poezją, gdy cztery pupy atakują nas powabnie (obecnie jakby jeszcze bardziej), bo ich właścicielki, odwrócone do nas, przechylają swe ciała przez barierkę nadmorskiej promenady, atmosfera siada. Sztuka łamie się na dwie części, z których – co dziwne – pierwsza jest lepsza od finalnej. A przede wszystkim Bradecki pozostał na klęczkach wobec słów mistrza ze Stratfordu, nie dokonał skrótów w aż proszących się o to, co najmniej sześciu scenach, fundując widzom 3-godzinnego (bez kwadransa), wywołującego senność „longiera na granicy strawności lub już poza nią”. A przecież wielbiciela długich spektakli, poprzedniego dyr. artystycznego już w Osterwie nie ma!

Miło donieść, że spośród młodzieży najlepiej spisał się aktor, który miał najtrudniejsze zadanie. Wojciech Rusin jako Benedyk, musiał się zmierzyć z nieznaną mu legendą wcielającego się poprzednio w tę rolę Szymona Sędrowskiego, pupila lubelskich widzów zarówno w kreacjach dramatycznych jak i komediowych (w tym poza Osterwy, w Kamieniach w kieszeniach Sceny InVitro), największego odkrycia Babickiego, na którym stał repertuar teatru. Rusin dysponuje podobną vis comica. Gra naturalnie, lekko i wzbudza niewymuszony śmiech. Taka iskra boża! Na tej samej szali stoi jako Leonato Arkadiusz Nader, ów starszy aktor, który gra gościnnie, ale ponoć na zasadzie stałej współpracy (to on na słupie reklamował tę sztukę). Poprzednik w roli, Andrzej Redosz, może mu zazdrościć kilku rozwiązań formalnych. Bardzo trafny angaż! Natomiast należy pozostawać w nadziei, że to tylko z reżyser nie potrafił zapanować nad tendencją do szarż komicznych pięknego jak efeb Pawła Kosa, grającego Klaudio, który miota się po scenie jak dziecko z ADHD. Jakkolwiek trzeba przyznać, że wybrał do tej roli aktora przypominającego pod wieloma względami poprzednika, Mikołaja Roznerskiego, który był straszliwie nierówny w swych kreacjach, ale żeńska część widowni go uwielbiała. Obecnie śmiech na sali świadczył o podobnie rozwijającej się tendencji. Bardzo trudno było skiepścić rolę Beatrycze po, nie wiadomo z jakich powodów chwalonej przez niektórych recenzentów Agacie Moszumańskiej, o której pisałem – przepraszam za drugi autocytat – że kompletnie nie radzi sobie z dozowaniem emocji głosowych i operuje ubożuchnym zakresem podobnie nadpobudliwych dźwięków” i na szczęście Marta Sroka tego nie dokonała. Jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że ta atrakcyjna aktorka czuła się w tej kreacji jak w – dosłownie! – nie swoich szatach. Poprzedniczka, to przy tej wysokiej kobiecie osoba filigranowa i być może kostiumu dla Sroki nie przygotował autor, Sławomir Smolarz, tylko krawcowe z pracowni, bowiem w koszmarnych rybaczkach z lat 50. najwyraźniej czuła się nieswojo. O rólce Halszki Lehman, grającej po Monice Babickiej Urszulę trudno coś powiedzieć, bo to epizod (nawet nie wiem czy pada ze sceny jej imię) i z ocenami trzeba poczekać na jej większą kreację w zapowiadanym przez nią z witryny Bogu Woody Allena w połowie bieżącego miesiąca.

Pozostałe młode nabytki Osterwy, Laura Samojłowicz, najbardziej znana spośród nich, bo występuje w serialu, bodaj (nie znam się na tym) Hotel 52, oraz Dawid Salman, zaprezentowały się pod koniec września w Komedii teatralnej. Ale i tak dopiero za jakiś czas ocenimy czy wiele hałasu wokół nich wszystkich wzniosło się o nic czy o COŚ.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: