Wizjoner z Paryża

Jutro w Zamku Lubelskim zostanie otwarta wystawa prac Jana Lebensteina, jednego z najwybitniejszych artystów współczesnej sztuki światowej

Jutro, w środę 10 lutego o godz.18 w Muzeum Lubelskim na Zamku dojdzie do otwarcia wystawy, która ma szansę stać się w naszym mieście najważniejszym wydarzeniem plastycznym (czy w ogóle artystycznym) bieżącego roku. Swoje prace zaprezentuje arysta światowego formatu, pracujący od 1959 roku w Paryżu, związany z kręgiem tamtejszej Kultury Jan Lebenstein. Ekspozycja nosi tytuł Etapy i obejmuje wybrane obrazy na płótnie i papierze z lat 1956-1993. Wystawa, której patronują ambasadorowie Francji w Polsce i Polski we Francji, uprzednio prezentowana była w Instytucie Polskim w Paryżu, który wraz z naszym muzeum jest jej organizatorem.

***

W jednym z leksykonów sztuki przeczytałem o Janie Lebaensteinie takie oto zdanie: „W sztuce współczesnej jest jednym z niewielu artystów zdolnych zaspokoić tęsknotę ludzi cywilizacji końca XX wieku za sztuką podnoszącą rangę wartości duchowych”. Dopełnia je – i cały biogram – zdanie jeszcze jedno: „Zyskał światową sławę”. Chociaż te trzy ostatnie słowa, złączone w znaczącą jednię, kuszą by temat rozwinąć już to tylko z tej racji, że potwierdzają to, co wyartykułowane zostało w „główce” tego tekstu, wolę się zatrzymać na zdaniu je poprzedzającym.

Coż to bowiem znaczy, że dzieło Lebensteina jest zdolne zaspokoić naszą tęsknotę za „sztuką podnoszącą rangę wartości duchowych”? Dla mnie – przynajmniej – oznacza, że w dobie artystycznych zawirowań i przewartościowań, w których coraz więcej efekciarstwa i taniego krzyku czy zwykłej pozy, spotykam się z twórczością jakby z nie naszej epoki. Z dziełem, które jest trampoliną, nawiazaniem do starych mistrzów, do malarstwa pełnego wewnętrznych znaczeń, które uruchamia obok doznań estetycznych pokłady treściowe zakodowane weń immanentnie dzieki symbolice i wielowątkowym nawiązaniom do spuścizny kulturowej. Obrazy Jana Lebensteina budzą ciąg asocjacji i poniekąd skłaniają do dyskursu, do filozoficznych sporów z artystą lub, co najmniej, do pokornej aklamacji jego wizji świata na Morinowej – a więc o dziwo zaczerpnietej z mass-culture – zasadzie projekcji-identyfikacji. Jeśli utożsamiam się z obrazem świata zaprezentowanym przez wielkiego wizjonera z Paryża, to znaczy, że potrafił dać mi to, za czym w sztuce tęskniłem od zawsze – doznania estetyczne dopełnione przeżyciem metafizycznym, piękno i rozdarcie, ból i niepokój, ale i ukojenie albo jego nadzieję, pytania i… brak jednoznaczych odpowiedzi, bo te wielkiej sztuki nie są godne.

Oczywiście uwagi te w mniejszym stopniu dotyczą okresu twórczości artysty z drugiej połowy lat pięćdziesiatych, kiedy ekspresja informel łączyła się w jego pracach ze śladami tylko figuracji. Artysta urodzony w 1930 roku w Brześciu Litewskim, po studiach na ASP u Nachta-Samborskiego osiadł w 59 roku w stolicy Francji. To tam, już w roku przyjazdu otrzymał nagrodę miasta Paryża na Biennale Młodych za obrazy cechujące się ciężką materią a przedstawiające (?) figury ludzkie (cykl Figury). Były to serie „figur” budowanych wzdłuż osi obrazu, początkowo odczytywanych – właśnie – jako wizerunek człowieka (Figura w szarym wnętrzu, Figura zamknięta w perspektywie, 1956), później, od 1958, wyzwolonych z wszelkiej funkcji opisowej (Figury kreślone, Figury na osi, Figury rozpięte), stanowiących rodzaj autorskich ideogramów postaci człowieka. Jak to napisano, „hieratycznej powadze tych dzieł efekt pewnego dramatyzmu nadawał intensywny, silnie kontrastowany koloryt oraz zróżnicowana faktura, która w dziełach z pierwszego okresu pracy w Paryżu zyskała na bogactwie, stając sie jednym z najważniejszych składników formy obrazów”.

Nie odżegnując się od tych dzieł Lebensteina, przyznać się muszę, że to, co dla mnie najbardziej interesujące i pociągające w jego sztuce zaczyna się po tym „figurowym” okresie jego twórczości. W latach 1963-65 powstaje cykl Bestiariuum z kształtowanymi wzdłuż linii horyzontalnej wyimaginowanymi zwierzętami o cechach przedpotopowych, o reliefowej fakturze i dramatycznym, przejmującym obrazie. Potem powstał Karnet intymny z sylwetkami kobiet nacechownymi ekspresyjną groteską. Ktoś określił (a może on sam tak to nazwał?), że artysta malował „szkaradne kreatury”. W fantastycznych stworach z tych serii silnie zaakcentowana była seksualność, odtąd prawie zawsze obecna w Lebensteinowych obrazach i ilustracjach.

Bo Jan Lebenstein zaczął realizować swą dodatkową pasję. Objawił się jako niezwykły zupełnie ilustrator. Niemal równolegle z cyklem Codzienne życie grobu (1976) powstają ilustracje do Folwarku zwierzęcego George Orwella. Kiedy w latach 1976-89 porzuci malarstwo sztalugowe na rzecz gwaszy i pasteli o tematyce klasycznej, powstaną m.in. Porwanie Europy Łódź Charona, pejzaże z natury (seria Grand Canion), ale i zacznie Lebenstein zgłębiać różne mitologie i pojawią się w latach 80. liczne ilustracje biblijne (Apokalipsa Księga Hioba w tłumaczeniu Czesława Miłosza), w których „doświadczenie religijne objawiało się jako tragiczna forma istnienia”. W latach 90. powróci do malarstwa olejnego i będzie kontynuowal styl klasyczny (Pergamon I, 1991), nie zarzucając już nigdy ilustracji.

Dwa lata temu, po niemal jednoczesnym wydaniu Księgi Genesis Rytmów albo wierszy polskich Mikołaja Sępa-Sarzyńskiego, Tadeusz Nyczek pisał: „Najczęściej rysuje i maluje tematy biblijne. Może dlatego, że to księga wielkich wtajemniczeń, święty tekst kultury europejskiej, z którego wywodzą się podstawowe motywy mitologii chrześcijańskiej. Malarstwo Lebensteina od dawna wszak penetruje żywioł śmierci i miłości, erotyki. Bada związki natury i kultury; fizyczność świata jest tu wstępem do metafizyki kosmosu.” A dalej: „Może pojawiła się nuta nowego wyzwania: wszak artyści od wieków studiowali Biblię i na swój sposób starali sie wyrazić raj, zabójstwo Abla czy taniec Salome z głową świętego Jana. A byli wśród nich najwięksi, z Michałem Aniołem na czele.”

Jak widać, nie tylko ja mam poczucie, że twórczość Lebensteina nawiązuje do starych mistrzów. Tak się składa, że przekonujemy się o tym ostatnio dzięki łatwiej niż obrazy dostępnym ilustracjom. Jednocześnie, to przez nie od dłuższego czasu mamy tu, w Lublinie, romans z geniuszem znad Sekwany. Jan Lebenstein gościł w latach 90. kilkakrotnie w naszym mieście za sprawą a to wystawy jego ilustracji a to wydania wspomnianej już wyżej książki z barokową poezją Sępa-Sarzyńskiego. Kilka lat temu, w Galerii Sceny Plastycznej Leszka Mądzika była pokazywana jego Apokalipsa z pallotyńskiego wydania w tłumaczeniu Miłosza. Robiła takie wrażenie, że już tamtą ekspozycję – skromną ze względu na warunki jakimi dysponuje galeria na KUL – uznano jako wielkie wydarzenie kulturalna w grodzie nad Bystrzycą.

Lebenstein odwiedził jeszcze Lublin podczas pierwszej u nas wizyty jego wielkiego przyjaciela, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (artysta stale ilustruje opowiadania drukowane ostatnio w Plus-Minus, cotygodniowym dodatku do Rzeczpospolitej). Wreszcie, w listopadzie 1995 roku przybył na promocję bibliofilskiego wydania Rytmów albo wierszy polskich z piętnastoma porywającymi gwaszami, powstałymi w jednym rzucie na zamówienie lubelskiego Wydawnictwa „Test”. Tadeusz Nyczek zaświadcza, że był to też pierwszy od Lebensteinowskiego wyjazdu na stałe do Francji przypadek namalowania przezeń czegoś w Polsce podczas jednego z częstych ostatnio przyjazdów-powrotów do ojczyzny.

Ponieważ bez wątpienia możemy być dumni, że stało się to trochę za sprawą Lublina, zacytujmy na koniec, a w przeddzień wielkiej wystawy i kolejnego powrotu Mistrza Jana na ojczyzny łono, jeszcze jeden fragment z recenzji Nyczka (GW, 5.02.96): „Dzięki gwaszom do Sępa widać wyraźnie, jak bardzo inspirujący dla tego malarstwa był duch baroku. Kręte linie, bogata ornamentyka, maksymalne wykorzystanie płaszczyzn papieru to tylko znamiona stylistyczne. Dodajmy pastiszowy dialog z polską sztuką XVII wieku, choćby z portretem trumiennym i sarmackim… by artystyczny komentarz do poezji najwybitniejszego prekursora baroku w polskiej literaturze okazał się zbieżnością wcale nieprzypadkową.”

W pięknym egzemplarzu Rytmów wydanych przez „Test” mam dedykację i skromny podpis: „ilustrator Lebenstein”. Nie będę chyba wyjaśniał, że nie tylko ze względów bibliofilskich jest jeden z największych skarbów jakie posiadam. Teraz, wraz z całym miastem, czekam na spotkanie z pełnią sztuki Jana Lebensteina. To już jutro!

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: