Wspomnień pokrętny byt

Zdarzyło się w minioną sobotę ostatniego dnia czerwca. Pozbawiony zaproszenia, wyraźnej informacji o wydarzeniu, nie uiściwszy odpowiedniej opłaty za przebywanie w tym gremium, postanowiłem ulec latorośli, która mi przypomniała, że w tych dniach przełomu wiosny i lata miałem uczestniczyć z zjeździe absolwentów mego Liceum Ogólnokształcącego nr 43 im. Władysława Broniewskiego w Świdniku. Przebywałem na imprezie coś ok. 1,5 godziny. Nie warunki, w jakich odbywał się w upalny dzień zjazd były powodem tak szybkiego opuszczenia przestrzeni szkoły, którą tak naprawdę opuściłem już 46 lat wcześniej.

Nie był to także akt rozpaczy wyzwolony okolicznością, iż z okazji 60-lecia mej socjalistycznej alma mater spotkałem – w przeciwieństwie do imprezy z okazji jej półwiecza – na licealnym podwórku tylko dwie koleżanki i jednego kolegę z klasy XI a, z którymi w 1966 r. zdawałem maturę, bo była to jedyna prawdziwa przyjemność tego wydarzenia.

Prawdziwym powodem było rzucenie okiem na jubileuszowe wydawnictwo – opasły tom opublikowany z racji sześciu dekad działalności, jak to jest ujmowane nawet na szkolnych ścianach, „Bronka”. Wielokrotne sprawdzanie imponującego spisu treści księgi, nie pozwalało na inną konstatację, niż znane od dzieciństwa stwierdzenie z Kubusia Puchatka, że im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka jego norki, tym bardziej nie było tam Kubusia. Śladów rozmowy z Molikiem w tomie 60-lecia świdnickiego liceum.

Tu nastąpi story. Nie mnie sądzić, jak jest postrzegana osoba i życiowe sukcesy absolwenta świdnickiego LO z podstaw II połowy XX wieku. Ale to do mnie, gdzieś na początku obecnego roku zwrócono się z prośbą o udzielenie wspomnieniowego wywiadu. Wielokrotne próby spotkania się na interview nie udały się. Wówczas, w okolicach końca marca z Panią polonistką świdnickiej szkoły, która do rozmów uruchomiła – i brawo! – swych uczniów, umówiłem się, że przyśle mi mailowo pytania, a ja na nie pisemnie odpowiem.

Nie mam prawa wymieniać nazwiska Pani profesor, ale w tomie jubileuszowym nie spostrzegłem go. Podejrzewam, że swymi dalekimi od jubileuszowej słodyczy wspomnieniami narobiłem Jej – za co bardzo przepraszam – całą kupę problemów i wszystko poskutkowało ostrą ingerencją cenzuralną mocodawców zlecenia, ze skutkiem wyrzucenia precz z wydawnictwa zarazy w postaci mych memuarowych refleksji.

A przecież Pani profesor, która obiecała mnie zapisać na zjazd, a potem – nie dziwię się wcale! – zamilkła już zupełnie, pisała do mnie elegancko: „Panie Andrzeju, każdy ma prawo do wspomnień, niezależnie od tego, jakie one są. U Pana są cierpkie, ale widocznie tak zapamiętał Pan szkołę. Nie będę ingerowała w tekst, chociaż mam jedną prośbę, właściwie nawet dwie. Określenie „cham” zastąpiłabym eufemizmem (wiem, jak wyglądały lekcje, słyszałam o tym, ale ten człowiek jest już stary, schorowany i myślę, że chociażby z racji tego można by mu oszczędzić tak mocnych słów, niczego już nie zmienią). Po drugie chciałabym, żeby się Pan zastanowił nad odpowiedzią na pytanie ostatnie. Ja ominęłabym ten wątek żony na praktykach, ponieważ w zasadzie niczego on nie zmienia, poza jeszcze jednym podkreśleniem Pana stosunku do szkoły, a właściwie ta część odpowiedzi nie mieści się w zadanym pytaniu.
Proszę to przemyśleć, nie chcę, by miał Pan do mnie żal, po prostu uczciwie wydaje mi się, że tak byłoby lepiej. Szanuje Pana wspomnienia, nie zależy mi na stawianiu pomników osobom, które na to nie zasługują, ale nie chcę też, by jubileusz był okazją, do przypieczętowania dawnej urazy, bo to nie o to chodzi. Pozdrawiam […]”.
Niesforny odpowiedział: „
Szanowna Pani […]! Zgadzam się! Ale ponieważ dziś (sobota 29 marca) wróciłem ze szpitala i operacji oka, miło byłoby, gdyby Pani zadzwoniła i porozmawialibyśmy o wszystkim. Jestem do usług, telefon Pani zna. Serdeczności

Andrzej”. Tak też się stało. Autocenzura została wprowadzona.

Teraz wejdziemy w dygresję. W ramach pracy w Kurierze Lubelskim, blisko 15 lat spędziłem w oddalonym od siedziby redakcji, mieszczącym się w Lubelskich Zakładach Graficznych przy Unickiej Dziale Depeszowo-Technicznym, zwanym szyderczo przez resztę dziennikarzy „czarnym rajem”. Kiedy doszło do kolejnego jubileuszu działającej od 1957 r. najpierw popołudniówki, a potem porannego dziennika, ówczesny redaktor naczelny wymyślił sobie na kolejne lecie Kuriera jubileuszowe wydawnictwo i pozamawiał u najstarszych redaktorów wspomnieniowe teksty, które miały je wypełnić. Mnie przypadła działka drukarniana, z okolic podwyższonego za komuny ryzyka, w które niejednokrotnie musieli wkraczać osobiście szefowie redakcji. Szef aktualny, w swej dobrotliwości, wymyślił dla zmierzających ku emeryturze poprzedników, że przydzieli im funkcję redaktorów tomu. I oni, po przeczytaniu wspomnień Waszego sługi, w których nie wypadali jako świetliste postacie, postawili warunek: „Albo Molik, albo my!”. Zleceniodawca, cały – w swym stylu – krygując się w prisiudach, zaproponował mi, że zapłaci mi pełne honorarium za „dzieło”, byleby ono nie ujrzało światła dziennego. Wbrew pozorom, jestem człekiem spolegliwym i zgodziłem się. Później, co najwyżej żartowałem, że swój rozdział księgi, który nigdy się a niej nie znalazł, opublikuję w nieobecnym już od dawna (lata 90. tamtego wieku) tzw. drugim obiegu.

Nigdy tego nie zrobiłem i nigdy już nie zrobię, bo rzeczeni szefowie odeszli na błogosławione łąki przeszłości i są już postaciami wyłącznie świętej pamięci. Ale wówczas sobie obiecałem, że to jedyny przypadek takiej skończonej lojalności i złamania nonkorfomistycznych zasad. Natomiast – ot, wyraz słabości! – nigdy chyba nie sądziłem, że będę jednak musiał na starość do nich powrócić. I zrobię to! Żeby móc spojrzeć w oczy moim przyjaciołom z klasy i z innych, którzy się o incydencie dowiedzieli.

Jeszcze tylko techniczna uwaga przed obszernym cytatem. Wywiad polegał na tym, że mogłem z blisko 50 pytań przygotowanych przez młodzież, podopiecznych Pani profesor, wybrać 8-10, na które mam ochotę odpowiedzieć. Stąd dosyć dziwna numeracja zadawanych kwestii. Wprowadzam także, w nieopublikowany w ocenzurowanej księdze jubileuszowej własnym tekście autocenzurę. Chodzi o to, że nie zależy mi, wręcz nie wolno autorowi, wyciągać poza grono licealne nazwisk nauczycieli, którzy nie są bohaterami mych najlepszych wspomnień. Pozostaną tu pleno tituli wyłącznie osoby świetliste.

Oto zapis nieszczęścia dowodzącego o pokrętnym wspomnień bycie:


2.
 Jakiego nauczyciela bał się Pan?

Taką nauczycielką była bez wątpienia Mieczysława Mordel, moja wychowawczyni od 9 do 11 klasy, czyli przez trzy ostatnie lata liceum, znakomita matematyczka. Byłem i jestem typowym humanistą, przedmioty ścisłe pozostawały moją piętą achillesową, a największy kłopot sprawiała właśnie matematyka. Pani Profesor była tak wymagająca, że z tego jednego jedynego przedmiotu brałem w swym życiu korepetycje, biegając gdzieś na skraj Adampola. Ale muszę przyznać, że działania wychowawczyni okazały się tak skuteczne, że pod koniec liceum wręcz nie bałem się matematyki, tylko potrafiłem zrozumieć jej zawiłości i bez trudu napisałem maturę z tego przedmiotu. Zawsze będę pamiętał tę lekcję pokory i praktyczne uświadomienie mi, iż przy dużych staraniach można rozgryźć najtrudniejsze tematy ze ścisłych regionów nauki.


3. Jakiego nauczyciela najbardziej Pan lubił?

Liceum świdnickiego nie wspominam dobrze, uważam, że w tamtych latach było mnóstwo luk w nauczaniu i zbytu dużo nauczycieli, którzy nie zasługiwali na to miano. Jednak wśród nich były szlachetne wyjątki i jak się zsumuje te postacie, to okazuje się, że wcale w L.O. nr 43 im. Władysława Broniewskiego nie było tak źle. Najbardziej lubiliśmy – bo nie dotyczy to tylko mnie – nauczycielkę historii Panią Kunegundę Mordel (jakaś rodzina Mieczysławy), zwaną przez nas pieszczotliwie – choć ten skrót elegancko nie brzmi – Kundzią. Była znakomitą nauczycielką historii i cudownym człowiekiem o wielkim sercu. Oczywiście nie mogła przekraczać granic dozwolonego w tamtych czasu pensum wiedzy historycznej, stąd takie wydarzenia jak 17 września 1939 roku, czyli sowiecki atak na zaplecze Polski toczącej już wojnę z Niemcami, pozostawały jako terra incognita. Ale jej umiejętność zaszczepienia miłości do historii starszej, zainteresowania powiedzmy dziejami Jagiellonów, miała wielki wpływ na moje podejście do naszej historii. Rozbudziła potrzebę sięgania po dodatkowe lektury, jak dostępny wtedy gdzieś tylko tajemnymi dróżkami cykl Pawła Jasienicy. Byłem zawsze dobry z tego przedmiotu, ale tradycyjnie przypinano mi łatkę zdolnego lenia i Pani Profesor przeprowadziła ze mną dosyć radykalny eksperyment pedagogiczny. Wiedziała, że będę zdawał na studia także egzamin z historii i na dopuszczeniu do matury dała mi tylko 4 (wtedy skala ocen była od 2 do 5). Tak mnie zdopingowała tym do nauki, że w cuglach zdobyłem piątkę na maturze, a potem bez najmniejszego trudu zdałem egzamin z tego przedmiotu startując na KUL i dostałem się na ekskluzywny (przyjmowano tylko 5 osób!) kierunek. To, jak się rzekło, nie była jedyna tak pozytywna postać. Naszą wychowawczynią w pierwszej klasie licealnej, czyli VIII a, była pracująca w Świdniku tylko przez rok cudowna polonistka Danuta Wyszogrodzka. Uwielbialiśmy ją wszyscy, a ja mam jej szczególnie dużo do zawdzięczenia. W owym roku zachorowałem poważnie na wysiękowe zapalenie opłucnej i przebywałem w szpitalu cały miesiąc, oczywiście tracąc to, co działo się w szkole przez ten czas. Było to gdzieś wiosną i jak wróciłem do klasy pozostawało już niewiele czasu na nadrabianie zaległości. Sporo nauczycieli chciało mnie zatrzymać na następny rok, czyli repetę, ale Pani Profesor wywalczyła, że udało mi się przejść do następnej, IX klasy. Tak ją kochaliśmy, że jeszcze potem całą klasą potrafiliśmy ją odwiedzać w Lublinie, gdzie nauczała już w innej szkole. Bardzo dobrze też wspominam uroczą jako człowiek germanistkę Hannę Tomaszewską – Ujmę. To może pod wpływem jej (a także z powodu tego, że nie pozwolono mi się przenieść do jednej z dwóch klas żeńskich, gdzie nauczano klasycznej łaciny) zdecydowałem się nie zdawać matury z znienawidzonego przez działający komunistyczny system języka rosyjskiego i to język niemiecki był moim przedmiotem maturalnym, choć chętny na taki krok znalazł się wśród nas jeszcze tylko jeden kolega.


4. Który przedmiot był przez Pana najbardziej lubiany?

Wbrew pozorom nie historia, tylko geografia i to, co się nazywało wówczas Wiedzą o Polsce i Świecie Współczesnym. Szczególnie ta druga działka stała się moją specjalnością i z tej dziedziny byłem laureatem wielu konkursów, nawet na szczeblu wojewódzkim (po wygraniu jednego takiego tuż przed maturą w nagrodę pojechałem już po ukończeniu szkoły na pierwszą swoją podróż zagraniczną do… NRD). Dlatego tak bardzo mnie denerwowała indolencja nauczycielki, z którą mieliśmy do czynienia przynajmniej przez większość lat liceum. To z nią miałem spięcie, o którym szerzej w odpowiedzi na jedno z kolejnych pytań.


5. Za którym przedmiotem Pan nie przepadał?

Rzecz jasna, że nie kochałem wszystkich przedmiotów ścisłych, oprócz matmy, także fizyki i chemii. Nie było też moim ulubieńcem wychowanie fizyczne, z jednym wyjątkiem pływania, który niestety, pomimo obecności pobliskiego basenu, nie wchodziło w zakres zajęć z W-F. Tu powód też był inny: wręcz straszny, jak najgorzej wspominany do dzisiaj nauczyciel z tego przedmiotu, o którym można powiedzieć, że był po prostu […].


6. Jaką najzabawniejszą sytuację Pan pamięta?

Było ich bez liku, bo jako jedyna klasa mieszana, męsko – żeńska stanowiliśmy zarodnik najróżniejszych, bywało, że głupich pomysłów. Ale opowiem o takiej, która była, jak w starej rosyjskiej anegdocie, co nieco śmieszna, co nieco straszna. W 1964 roku odbywał się w Lublinie XIV zjazd Związku Literatów Polskich, zwany dla zmylenia „jubileuszowym”, a to z racji tego, że przypadał na rok XX-lecia Polski Ludowej. Razem z moim klasowym kolegą Ryśkiem Szmydkim, obecnie profesorem historii sztuki KUL, mieszkającym w belgijskim Leuven, pojechaliśmy jak wariaci na obrady tego gremium. Mieliśmy już sporą wiedzę o współczesnej literaturze i duże horyzonty literackie dzięki stałej lekturze tygodników Kultura (krajowa, nie paryska, o której nie mieliśmy pojęcia) i Współczesność. O dziwo literaci, szczególnie młodzi, przyjęli nas na obradach  dobrze, dziwiąc się, co tu robią takie uczniaki (wciąż mam z tamtych lat kolekcję autografów wielkich postaci literatury polskiej), zapraszali nas wręcz w przerwach obrad na herbatę do barku gmachu NOT, gdzie odbywał się zjazd. Przysłuchiwaliśmy się kłótniom zjazdowym, którym przewodził typowo komunistyczny pisarz Jerzy Putrament, rozmawialiśmy z tymi młodszymi, stojącymi w opozycji do takich zachowań. A potem przygotowaliśmy z Ryśkiem specjalną gazetkę na temat tego zjazdu i powiesiliśmy na korytarzu pierwszego piętra liceum. Jej żywot był krótki. Kilkugodzinny. Dla nauczycieli i dyrekcji niewyobrażalne było to, żeby jacyś gówniarze dokładali swój głos do tematu „życie literackie w PRL”. Nie spotkała nas żadna kara, ale odczuwało się już czujniejsze obserwowanie zachowań dwóch nonkonformistycznych uczniów.


7. Czy mógłby Pan przytoczyć jakąś ciekawą anegdotę z ówczesnego życia szkoły?

Najbardziej pamięta się to, co się samemu przeżyło. Dlatego przytoczę anegdotę z końca pobytu w liceum, wracając też do jego początku. To po tej chorobie w VIII klasie nie wolno mi było przebywać na słońcu i większość wakacji spędziłem na ławeczce w parku przy basenie. Przeczytałem wtedy wszystkie opowiadania i powieści Ernesta Hemingwaya dostępne w zakładowej bibliotece WSK w bloku nr 13 (tym z knajpą Lotnicza), a było tego dużo, bo amerykański pisarz, walczący w 1936 w wojnie domowej w Hiszpanii po „naszej stronie”, był nie tylko w PRL niezakazany, a wręcz propagowany. Po takiej porcji literatury pełnej życia i śmierci, pasji i prawdy chwili nie byłem, gdy przyszedł na to czas w programie szkolnym, w stanie przebrnąć przez naszą, co tu gadać, pełną naiwności Trylogię Sienkiewicza. Wtedy to powiedziałem do naszej polonistki[…], że ja tego nigdy nie przeczytam, a niech ona mnie próbuje złapać w sieć jakimś pytaniem. Nigdy tego nie zdołała, a gdy na maturze okazało się, że w zestawie jest tzw. wolny temat (o kulturze ówczesnego Świdnika, na czym znałem się znakomicie) pokazałem od swojego stolika Pani Profesor siedzącej za stołem prezydialnym zyg-zyg na palcach. Dostałem 4+ tylko, dlatego, że popełniłem jeden błąd ortograficzny. A maturę i Trylogię miałem już na całe życie z głowy.

 

10. Czy miał Pan jakieś mniejsze lub większe spięcia z Dyrekcją, nauczycielami?

Do największego spięcia doszło oczywiście z nauczycielką geografii Panią […]. Było to gdzieś w IX albo X klasie i gdy zaczęła opowiadać jakieś bzdury, zbuntowałem się na to wyrażając dosadnie swoje zdanie. Wówczas wywaliła mnie po prostu z klasy, a ja wychodząc powiedziałem: „No dobrze, to ja pójdę na skargę do dyrektora”. Rzecz jasna, nigdzie nie poszedłem, ale nauczycielka nie omieszkała to uczynić. Dyrektor […] (starszy, jego syn Dariusz był fajnym nauczycielem fizyki i doskonałym szczepowym ZHP) kazał się stawić moim rodzicom. Przyszedłem następnego dnia do szkoły z ojcem, któremu się to nigdy nie zdarzało. Zostało ustalone, że mam profesorkę przeprosić na lekcji. Żeby to usłyszeć, pojawił się także dyrektor. Wstałem i powiedziałem: „Kazali mi panią przeprosić, no to przepraszam”. Dyrektor zerwał się siny ze złości  i wybiegł z klasy. Skończyło się na tym, że jeden raz w czasach szkolnych miałem na okres 3 ze sprawowania. Bardzo przykro wspominam również rozstanie ze szkołą i rozmowy ze wspomnianym dyrektorem. Było on typowym neofitą, partyjniakiem, który nim się „nawrócił” na PZPR, uczył się przez jakiś czas w Seminarium Duchownym. Kiedy dowiedział się, że razem z Ryśkiem będziemy zdawać egzaminy na KUL, a stanowiliśmy pierwszy przypadek od wielu wielu lat (zdarzył się taki na początku dziejów liceum) startowania na tą uczelnię, robił nam wręcz pranie mózgów na temat tego jaką wielką głupotę popełniamy. Nic już nam nie mógł zrobić, chociaż psuliśmy mu strasznie statystyki liceum, obroniliśmy się przed tymi atakami, ale gorzkie wspomnienie potrafi powracać i po tylu latach.

 

15. Czy utrzymuje Pan jeszcze jakieś kontakty z przyjaciółmi z liceum?

Utrzymuję, aczkolwiek jest to bardzo wąska grupa kolegów mieszkających w pobliżu, w Lublinie i Świdniku, plus kilka wyjątków, w tym Rysiek w Belgii i jeszcze jeden kolega w Niemczech. Nie mogę odżałować, że od czasu zjazdu z okazji 50-lecia liceum, kiedy spotkaliśmy się jeszcze prawie w komplecie my, absolwenci XIa w 1966 i kiedy doszło do wymiany wizytówek, adresów, telefonów, nie znalazłem czasu, żeby podtrzymać te kontakty. Mam nadzieję, że co najmniej większość z tych ludzi spotkam teraz i będę dbał bardziej o relacje z nimi.


39. Czy liceum w jakiś sposób pomogło rozwinąć Pana zainteresowania?

Chyba dotyczy to wyłącznie historii. Literatura to był katastrofa (jedyna współczesna nieobowiązkowa lektura – Popiół i diament Andrzejewskiego, a dla prof. […] w ogóle kończyła się na śmierci Mickiewicza, którą w dniu nadejścia w programie tego tematu, opłakiwała rzewnymi łzami kolejno w każdej z trzech jedenastych klas). Miałem już swoje odrębne zainteresowania – socjologię, historię sztuki, podróże… W naszych czasach nie uczono nawet fundamentów sztuki, a to ona, a także teatr, muzyka, film są obecnie moim żywiołem.


41. Czy zdarza się Panu jeszcze wracać wspomnieniami do czasów szkoły?

Bardzo rzadko. Swojej pierwszej żonie wręcz odradzałem pracę w tym liceum, w okresie, gdy jako studentka filologii polskiej odbywała tam praktykę szkolną i nabrała takiej chęci. Chyba ją tym skrzywdziłem. Czas jednak robi swoje, a do tego bardzo pozytywnie zadziałał właśnie wspomniany zjazd sprzed 10 lat. I coraz częściej powracają w pamięci te jaśniejsze strony licealnego okresu, podtrzymywane rzadkimi, ale przecież jakimiś kontaktami z kolegami ze szkolnej ław.

***

To tyle, proszę Państwa. Wybaczcie, jeśli Was znudziłem.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: