Wszystko dobre od połowy

Nie należy „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” do podstawowego kanonu sztuk Williama Szekspira. Nie ma opisu tej komedii w zacnym trzytomowym „Przewodniku teatralnym” Stanisława Marczaka-Oborskiego, chociaż WAiF pomieściło w nim aż 16 streszczeń szekspirowskich dramatów. Nasze miasto nie jest może teatralną metropolią, ale zaświadcza o tej marginalności sztuki, której premiera odbyła się w piątek w Teatrze im. J. Osterwy, także zastanawiająca, wielokrotnie podkreślana informacja, że „Wszystko..” wystawiane jest „po raz pierwszy na lubelskiej scenie”. A i słusznie mówił na konferencji prasowej poprzedzajacej premierę dyr. Krzysztof Babicki, że być może już nigdy w swoim życiu nie będziemy mieli okazji zobaczyć jej innej realizacji.

Nie oszukujmy się! Nie jest to wybitne dzieło mistrza ze Stratfordu. Przede wszystkim z tego względu, że wpadł on w pułapkę zbyt zawiłej, niemiłosiernie zapętlonej intrygi. Przez to przetrwanie ekspozycji – rozciągniętej w Osterwie na całą pierwszą część przedstawienia, równą dokładnie jego połowie – staje się dla widza katuszą, przeżyciem zgoła traumatycznym. – Co ja tu robię? Co mnie to wszystko obchodzi? – zastanawia się, kręcąc się w fotelu i spozierając na zegarek. Nie wydaje się to winą reżysera Tadeusza Bradeckiego, który podjął się trudu przybliżenia naszej publiczności nieznanej sztuki, skoro potrafił dokonać takich skrótów, że spektakl trwa 3 godziny, a Babicki przyznał mi się, że gdy realizował ją w Finlandii to trwała godzin 4 i pół. To są właśnie te Szekspirowe gęstwiny implikacji zdarzeń. Dalsze cięcia tekstu sprawiłyby, że akcja stałaby się zupełnie nieczytelna.

W takiej sytuacji – gdy dodatkowo w scenografii debiutujacego w Osterwy Sławomira Smolorza denerwuje ekranik z przezroczystym tiulowym rombem, przed którym rozgrywa się część scen i dopiero po jego podniesieniu widzimy parodię pompatycznego stylu francuskiego stylu (te połączenie tronu z wózkiem inwalidzkim!) – trzeba się skupić na innych elementach inscenizacji, przede wszystkim na kapitalnym prowadzeniu przez Bradeckiego aktorów. Posiadł on rzadki dar czynienia z ich częstych złych nawyków, maniery elegancko nazywanej genre, aktorskim walorem. Tak skłonna do emfazy Jolanta Rychłowska, jako Hrabina Rousillonu czyni z roli cacuszko. U Witolda Kopcia przez lata grajacego wyłącznie amantów i bohaterów romantycznych dostrzegł reżyser ujawniany już przez niego talent komediowy i uwypuklił te możliwości aktora (chociaż gdy jego Parolles staje się w końcu postacią zgoła tragiczną, radzi sobie z rolą równie świetnie). Ale największego cudu dokonał Bradecki z Jerzym Rogalskiem, permanentnie nadużywającym zaśpiewu w wypowiadanych kwestiach. Nawyk został utemperowany, a gdy się pojawia, to w adekwatnych, godnych zaakcentowania sytuacjach. Nawet z pewną naturalną słabostką Kingi Waligóry reżyser sobie poradził. Głos aktorki grającej główną rolę Heleny, spiritus movens intrygi, która siłą ducha walczy o impertynenckiego Bertrama (znowu odpowiedni obsadzony, demoniczny w wyrazie Krzysztof Olchawa), ma nieco infantylną, dźwięczną barwę. Z czasem dostrzegamy, że on jeszcze lepiej buduje i charakteryzuje postać młodej, skrajnie zdeterrminowanej wojowniczki (pamiętajmy, że 400 lat temu łamała obowiązujące obyczaje), zresztą lepiej niż dobrze,- z wdziękiem zacierjacym dwuznacznośc postaci – prowadzonej przez tak samo młodą artystkę, raptem rok po dyplomie.

Kto przetrwa część pierwszą spektaklu, otrzyma sowitą nagrodę w drugiej, spełniającej z nawiązką obietnicę zawartą w tytule sztuki. Już podniesienie kurtyny wzbudza poszum na widowni. Całą wysokość okna sceny zajmuje po jej lewej stronie gigantyczny Dawid Michelangela sprzed Palazzo Vecchio w sercu Florencji, jeden z symboli toskańskiego miasta, do którego przenosi się akcja komedii. Nabiera ona zawrotnego tempa wraz z wejściem żołnierzy pod wodzą Księcia w pardny sposób potraktowanego karykaturalnie przez grającego go Tomasza Bielawca. To czterech oficerów, na czele z kapitalnym w każdym najdrobniejszym geście i minie Szymonem Sędrowskiem jako Kapitanem Dumain (ale i Jerzy Kurczuk, jego Brat, Wojciech Dobrowolski – Tłumacz i Mikołaj Roznerski – Żołnierz dokładają swoje) roznieca ogień na widowni galopadą ciętych, soczyście podawanych kwestii i gestów walczących o miano gagów. Podobnie jest ze swawolnymi, ale nie pozbawionymi zasad florentynkami w kreacjach niezwykle trafnie obsadzonych Magdaleny Sztejman-Lipowskiej – Wdowy, Moniki Babickiej – Diany a i nie odstającej od nich Anny Torończyk – Marianny. Gdy rozwieszają w tle a i do posągu Dawida bieliznę na tak typowych dla włoskiego pejzażu sznurach, scenograf z godną podziwu inwencją puszcza do nas oko, że to jeno praczki skromne i kreuje obraz o niezaprzeczalnych walorach – jedną z kreatywnych sił spektaklu. Inną, jeszcze wiekszą jest reżyserska inwencja Bradeckiego. który powraca do formy z niezapomnianej „Wiosny ludów w cichym zakątku” przywiezionej ongiś do Osterwy przez krakowski Stary Teatr, gdzie ją zrealizował. O mistrzostwie reżyserii świadcza także drobiazgi, jak te krzaki, w które – dzierżąc w dłoniach po gałazce – zamieniaja się żołnierze by usidlić oślizgłego Parollesa. Albo to, że Sędrowski pluje w dłoń jakby miał chwycić siekierę, a robi to by… przesłonić nią oczy.

Jednak to co pod ręką Bradeckiego wyprawia w finałowej sekwencji tego wszystkiego „co się dobrze kończy” Henryk Sobiechart jako Król Francji, nie sposób oddać słowami, więc najlepiej pójść do teatru i popłakać się ze śmiechu. Ten wielki aktor dramatyczny od dawna potrafi – gdy zachodzi potrzeba – dystansować się do takich koturnowych postaci i przedrzeźniać patos. Ale tu przechodzi samego siebie! Wyrzuca z siebie kwestie jak nadpobudliwa aktorzyca w roli Trędowatej (tej Mniszkównej), miota się w gestach artystów ze spalonego teatru, wbija rozedrgane skrajnymi emocjami ciało w bok ramy sceny, kryjąc głowę obolałą od słyszanych pokrętnych wieści. I – suma sumarum – wstawia w wielki cudzysłów wątpliwy happy end jak niesie sztuka w momencie odzyskania niecnego małżonka, przez „omyłkowo” ciężarną Helenę. I to jest także sukces reżysera! Reżysera, który tak wspaniale równo popkierował zespołem aktorskim, że – co właśnie skonstatowałem i co zdarza mi się pierwszy raz odkad piszę recenzje z tak wielobsadowych spektakli – wymieniłem powyżej WSZYSTKICH wykonawców!

Jak zatem nie polecać gorąco przedstawienia nawet za jego połowę? Pierwszą należy traktować jak porcję rozozśmieszającego eliksiru, który zadziała dopiero – i to jak!!! – w drugiej.

Andrzej Molik Fot. MM

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: