Wyjście z tła

Z Januszem Bacą, aktorem, menagerem, ale przede wszystkim muzykiem, rozmawia Andrzej Molik

* Kiedyś zapowiadając pana program muzyczny prezentowany nad Jeziorem Białym, w celu przybliżenia pańskiej sylwetki napisałem, że znakomicie zagrał pan w Teatrze Muzycznym rolę Che Guevary we fragmentach muscicalu Hair, chociaż w Guevarę wcielał się akurat inny aktor i to w zupełnie innym musicalu (Evita). Gdy doszło do omawiania niedawnego widowiska Gwiazda nadziei, okazało się, że dysponuję zdjęciami wszystkich solistów oprócz pana i pojawił się pan w Kurierze jedynie w tekście do fotoreportażu. Albo mnie prześladuje pech, albo podświadomie sytuuję pana dopiero gdzieś w tle gwiazd teatru i estrady. A może to pan jest taki skromny i w tło się sam usuwa?

– Bez przesady, ale coś w tym jest. Czuję się przede wszystkim muzykiem i to znającym swoje miejsce w szeregu, chociaż muszę przyznać, iż na skutek pana omyłki gazetowej, dyrektor Andrzej Chmielarczyk stwierdził, że skoro redaktor Molik awansował mnie na aktora, czas żebym wreszcie przyjął taki etat w Teatrze Muzycznym. Osobiście wolę pozostać w orkiestronie i realizować się jako muzyk jedynie od czas do czasu przypominający sobie o jakichś pewnych możliwościach wokalnych.

* Ale przecież w Gwieździe nadziei był pan równoprawnym wykonawcą z Krzysztofem Cugowskim, Dariuszem Kordkiem czy Markiem Bałatą (nie mówiąc o damach) a w programie jak byk stało: baryton.

– W Hair też śpiewałem dosyć ważną partię, aczkolwiek nie Guevary, którego tam nie ma. Niekiedy robię użytek ze swego głosu, ale to nie oznacza, że czuję się najlepiej w zadaniach aktorsko-wokalnych.

* Proszę zatem opowiedzieć nieco o swojej drodze artystycznej. Podobno była bogata i w wydarzenia i w miejsca, po których przebiegała…

– Ongiś moje koncerty zapowiadano mniej więcej w następujący sposób: – Urodzony w Grudziądzu, mieszka w Białogardzie, studiuje w Bydgoszczy a śpiewa… Tu następowało aktualne dopełnienie. To już odległa przeszłość. Po studiach w bydgoskiej Akademii Muzycznej, kursach mistrzowskich w Montpelier (Francja) i Pecs (Węgry), wyjechałem w 1980 roku do Jeleniej Góry. Gdy moja pozycja w tzw. środowisku zdążyła się ustabilizować, dostałem propozycje pracy na statku „Stefan Batory”. W tamtych czasach wyjazd do Kanady można było sobie tylko wymarzyć, więc ofertę przyjęłem entuzjastycznie. Ale wcześniej był ślub. Zrezygnowałem z pierwszego rejsu a potem Polskie Linie Oceaniczne zrezygnowały ze mnie. Zamieszkałem w Jaworznie, gdzie w szkole muzycznej uczyłem gry na zupełnie mi obcym instrumencie, bo na gitarze. Gdzieś przy okazji udało mi się założyć prawdziwy big-band…

* I zaczęły się sukcesy jazzowe?

Proszę sobie wyobrazić, że tak! Na festiwalu Jazz Juniors zespół otrzymał nagrodę specjalną a ja – indywidualną. Później zaproszono nas na Złotą Tarkę, festiwl jazzu tradycyjnego, i też wróciliśmy z nagrodą Polskich Nagrań. Władze Jaworzna poszły za ciosem przyznając mi fundusze na realizację festiwalu o nazwie Dni Muzyki Jeunesses Musicales. Chociaż pierwsza edycja nie stała się wydarzeniem na skalę kraju, kolejne były coraz ambitniejsze i odbywający się co roku festiwal przetrwał do dzisiejszego dnia. Mnie jednak już niosło dalej. W 1984 roku przyjechałem do Lublina, aby wreszcie osiąść gdzieś na stałe.

* I rzeczywiście ustatkował się pan?

– Znowu nie do końca. Pracowałem w Teatrze Muzycznym, w wolnych chwilach w wojskowym zespole artystycznym „Desant”, w filharmonii, w Teatrze Osterwy, była więc mała stabilizacja. Jednak prawdziwa natura się odezwała i znowu zaczęłem poszukiwać.

* Rozdział niemiecki?

Tak. W 1988 pojechałem do Bawarii grać w jednej z orkiestr. Sześć miesięcy spędziłem tam, sześć w Lublinie, klejne pół roku w Bad Steben i znowu powrót. Wreszcie powiedziałem: dosyć! I… wytrzymałem dwa lata.

* Przysłał pan kiedyś do Kuriera interesującą korespondencję znad Jeziora Bodeńskiego.

– A pan mi nie poprawił ani zdania. Przestraszyłem się, że może jestem geniuszem i zaprzestałem pisania.

* Uważam, że szkoda. Ale to oddzielna kwestia. Poprzestajmy na tematyce muzycznej. Nie wystarczyło panu obowiązków w rodzimym teatrze i wyskoków do Niemiec, założył pan własną firmę oferującą programy kierowane szczególnie do młodzieży. Od kiedy działa i jakimi programami dysponuje?

– Swoje biuro koncertowe o nazwie SWING ART prowadzę od 1994 roku kierująjąc ofertę do szkół. Oprócz menadżerowania, jestem jednocześnie producentem programów edukacyjnych. Miałem już 14 premier, szykuję trzy kolejne programy. Ich zadaniem jest rozbudzenie wrażliwości artystcznej wśród młodych ludzi.

* Widziałem kiedyś jeden o Beatlesach i Czerwonych Gitrach. Interesujący był już przez sam fakt, że słowa wspierał pan i muzyką i śpiewaniem słynnych przebojów. Jaki są inne programy?

– Jak się rzekło, uzbierało się ich sporo. Przykładowe tytuły to: Ulubione melodie wiedeńskich salonów, Swing – podstawa jazzu, Piosenka i film, Ksylofon – instrument estradowy czy cyrkowy, Gdzie się podziały tamte prywatki? Proponuję też programy innych, na przykład w SWING ARCIE prezentuje się Trio Stroikowe złożone z muzyków Filharmonii Lubelskiej a także mój kolega z Teatru Muzycznego Daniel Saulski.

* I takie obciążenie obowiązkami już pana satysfakcjonuje?

– Wcale nie! Najwięcej czasu zabiera mi aranżowanie. W tej chwili mam zamówienia do jesieni. Opracowując utwory, myślę akustycznie. Elektronika pomaga mi jedynie sprawdzić brzmienie utworu. Wiele się przy tym nauczyłem od Mieczysława Mazurka, kompozytora Gwiazdy nadziei, z którym współpracowałem przy powstaniu widowiska. Podczas pracy potrafił mi przekazać wiele cennych informacji.

* Czy to jedyny dziś pana mistrz?

– Jeden z mistrzów. W Lublinie spotkałem przez lata wielu ciekawych ludzi, którzy pomogli mi w artystycznym rozwoju. Andrzej Chmielarczyk ufał w każde moje przedsięwzięcie. Zbigniew Czeski, reżyser wielu operetek i musicali, „otworzył” mnie na scenie. Zbigniew Stawecki dostarczał mądre i dojrzałe teksty. Można tak wyliczać jeszcze długo. Ostatnio jednak spotkałem bardzo osobliwego – w najlepszym znaczeniu tego słowa – twórcę. Jerzy Szpyra odkrył na nowo to, o czym często zapominamy w dzisiejszym zagonionym świecie. Jego Gwiazda nadziei to nie tylko widowisko estradowe. To również apel do naszych serc, naszej tradycji, naszej mentalności…

* Dzięki niemu także pan, „człowiek z orkiestronu”, wyszedł z tła, zaistniał wśród gwiazd Gwiazdy… Życząc panu, żeby już tak pozostało a także wyrażając nadzieję, że wkrótce jednak zobaczymy pana w jakiejś znaczącej roli w Teatrze Muzycznym, dziękuję za rozmowę.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: