Z niemrawości…

„Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza, zaprezentowana premierowo 10 grudnia w Teatrze im. J. Osterwy, to przedostatnia (czeka nas jeszcze w marcu „Na końcu łańcucha” Mateusza Pakuły) ze sztuk z rozdania Krzysztofa Babickiego, który sprawował przez 11 lat funkcje szefa artystycznego lubelskiej sceny. Sytuacja tym bardziej odczuwalna, że Tosza należał – można z przesadą powiedzieć w kontekście treści pokazywanego dzieła – do dworu dyrektora. W ciągu dekady, od 2001 kształtował teatralny gust naszych odbiorców (złośliwi rzekną, iż byli nań skazani), firmując wcześniej w Osterwie aż 5 przedstawień: szekspirowskie „Poskromienie złośnicy” oraz „Romeo i Julię”, „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” von Horvatha, „Widnokrąg”  Myśliwskiego i „Tartuffe albo Szalbierz” Moliera. I nie tak ważne jest obecnie, że jest to ponoć pierwsze podejście tego reżysera do autora „Ślubu” i „Operetki”. Najciekawsze po przejęciu osterwowych art-sterów przez Artura Tyszkiewicza (sam zręby swej wizji objawi nam dopiero w czerwcu, reżyserując Sen nocy letniej Szekspira) byłoby przywiezienie z Teatru Szaniawskiego w Wałbrzychu jego realizacji Iwony (2005), uchodzącej za najciekawszą w obecnym wieku na polskich scenach. Skonfrontowanie dwóch podejść do dzieła Gombrowicza i to w otoczce takich zbieżności, aż świerzbi pokusą!

Nie ma złudzeń. Do pojedynku face- to- face nie dojdzie nie tylko ze względów technicznych (czy w Wałbrzychu to jeszcze grają?). Przede wszystkim – wierzę! – nie pozwoli na to przyzwoitość artystów i wzajemny szacunek do wykonywanej pracy. Poza tym, byłoby to ciężkie doświadczenie, szczególnie dla zaangażowanych do Osterwy przez Tyszkiewicza młodych aktorów, na których głównie lubelski spektakl stoi.

Radzi nieradzi, nim to właśnie się wreszcie zajmijmy. Przy całej świadomości, że w tym wyrażeniu brak odpowiedniego podkładu semantycznego, bo i cóż znaczy stwierdzenie, że jest on dziwny, zrazu taka właśnie refleksja o przedstawieniu nasuwa się na potęgę. Trudno opędzić się od myśli, że Gombrowicz wystarczająco – językowo – kpi z formy, żeby tę formę dodatkowo podbudowywać scenograficznie, kostiumowo i hieratycznością ruchu, a przede wszystkim nadinterpretacją aktorską (u początku – dużo lepszy z czasem – Paweł Kos jako Książe Filip, a głównie jego zausznicy, hrabia i baron, Wojciech Rusin – Cyryl i ciekawszy Mariusz Budkowski – Cyprian). Iwona pięknej jak marzenie Marty Sroki (takie rozwiązania w kwestii urody księżniczki in spe są w teatrze znane), zdaje się być niedocharakteryzowana w swej kontrze do całego towarzystwa, bo kwestie świetnych w sumie i kapitalnie ubranych przez Annę Sekułę jej, bombardujących pannicę pretensjami Ciotek (epizodyczne cacka Teresy Filarskiej i Magdaleny Sztejman-Lipowskiej) padają we wstępie zbyt pośpiesznie. Po dodatkowym stwierdzeniu, że pioruńsko pociągająco jako Iza prezentuje się Halszka Lehman, dochodzi do absurdu. Widz „opuszcza” sztukę i zaczyna się radować, że młody narybek teatru wreszcie świetnie słychać w niemal każdej przekazywanej kwestii. Spośród popadłej w rutynę „starej gwardii”, nie sposób jednak nie zauważyć przede wszystkim, kojarzącej się – przepraszam – z papuzim wdziękiem śp. Viletty Villas, Królowej Małgorzaty Jolanty Rychłowskiej oraz Króla Ignacego Jerzego Kurczuka i Szambelana Wojciecha Dobrowolskiego…

Paradoks. Budząc się z teatralnej drzemki, w jaką można zapaść chociażby przy długaśnej rozmowie Króla z Szambelanem, ma się straszną ochotę typowe dla Gombro słowa o Iwonie, że jakoś „niemrawo się boi”, przypisać do poczynań reżysera. Przekaźnikiem groteskowych wartości dramatu skrytego za maską drwiny myśliciela, najniespodziewaniej staje się momentami jedynie muzyka Piotra Salabera. Pastiszowa w kulminacjach kpiarskiej grozy, nieustająco towarzyszy akcji, spadając dyskretnie – plum, plum – jak krople z chińskiej tortury dźwiękami gitary, fletu, fagotu, klarnetu… Nastrój narasta i z niemrawości rodzi się wizja, której i Mistrz Witold by się nie powstydził. Ba! Chyba byłby ukontentowany tym, że… Dotykalne staje się – stąd umizgi do Izy – nieznośne dla Filipa odkrycie podobieństwa do Iwony, która wprowadza go w ambiwalencję zawartą w biegunach: nienawiść i potrzeba bliskości bratniej duszy. Do rangi głównego przesłania urasta prawda, że Iwona musi opuścić ten karykaturalny świat, dla którego stała się okrutnym lustrem. Ostatnia scena została odarta nawet z – polećmy konkurentem Witkacym – bebechów wieńczących sztukę słów i zadławiona „kościstym karaskiem” Iwona, w rzucającej na kolana interpretacji nowej gwiazdy Osterwy, rozstaje się z pozorami majestatu otoczenia z uśmiechem na ustach. A Filip nie klęka na to jak cały dwór. Czyni to za niego – cóż za zabieg! – jego cień.

Otwiera to pole dodatkowych interpretacji, już teatralnych odwołań kraśniejącego wreszcie spektaklu. Tylko dlaczego na takie zawirowanie w głowie trzeba było tak długo czekać?

Kategorie:

Tagi: /

Rok: