Z odrobiną barbarzyństwa

Rozmowa z Arturem Hofmanem, reżyserem musicalu Hello, Dolly w Teatrze Muzycznym w Lublinie

Artur Hofman. Absolwent Wydziału Reżyserii warszawskie PWST w roku 1992. Debiut sceniczny w Kaliszu, gdzie reżyserował Czego nie widać Freyna. Realizacje w teatrach dramatycznych i muzycznych w Bydgoszczy, Szczecinie (w miastach tych dwukrotnie reżyserował Skrzypka na dachu), Gdyni, Olsztynie, Łodzi i Warszawie (Syberia, monodram Henryka Machalicy w Powszechnym i Intermedia Cervantesa w Komedii). W Lublinie dotychczas wyreżyserował baję O krasnoludkach i sierotce Marysi, operetkę Kalmana Hrabina Marica i składankę Wreszcie na swoim. Ma na koncie sześć spektakli Teatru Telewizji, m.in. Marmur Brodskiego z Zapasiewiczem i Majchrzakiem, Wspomnienia niebieskiego mundurka Gomulickiego i trzykrotnie wznawianego Gościa oczekiwanego Kossak-Szczuckiej. Realizuje też programy rozrywkowe i teleturnieje dla TVP i Polsatu (Sekrety rodzinne Macie co chcecie). Ostatnio reżyseruje dla telewiji publicznej realizowany w lubelskim studiu teleturniej Kochamy polskie seriale prowadzony przez Jacka Chmielnika z udziałem największych gwiazd filmu.

* Realizacja Hello, Dolly Jerry’ego Hermana to spotkanie z ogromną tradycją, w tym ze słynnym filmem z Barbrą Streisand w tytułowej roli, w reżyserii samego Gene Kelly’ego. Jak Pan podszedł do tej spuścizny decydując się na wyreżyserowanie tego wręcz mitycznego musicalu w lubelskim Teatrze Muzycznym?

– Z odrobiną barbarzyństwa. Mój pierwszy kontakt z Hello, Dolly miał miejsca wówczas, gdy ten film pojawił się w Polsce, czyli chyba w latach siedemdziesiątych. Oglądałem go więc jako smarkacz i pamietam tylko Barbrę Streisand i Louisa Armstronga – ją w jakimś wielkim kapeluszu, jago dzięki temu charakterystycznemu chrypiącemu głosowi. I tyle. Później filmu nie oglądałem. Nie widziałem też teatralnych realizacji musicalu Hermana.

* Czyli nie jest Pan obciążony tą wielką tradycją?

– Tak jest. Natomiast dziś już wiem, że Barbra Streisand – wówczas, w 1969 roku, gdy powstawał film, 26-letnia wschodząca gwiazda – była za młoda do tej roli, podobnie zresztą jak Topol był za młody do roli Tewiego w filmowej adaptacji Skrzypka na dachu. Żeby uzasadnić młodość aktorki grającej Dolly, na potrzeby filmu stworzono dodatkowe piosenki, których nie ma w teatralnej wersji musicalu. Wiem też już, że Hello, Dolly należy do światowego kanonu, do grupy musicali granych w latach sześćdziesiątych na Broadwayu, w której były też Skrzypek czy Zorba. No, i jest mi również znany pierwowzór literacki.

* Czyli…

– Dokładnie mówiąc, nie znam dzieła, które było u początku. Tak jak to bywa z wieloma wątkami literackimi, wszystko zaczęło się gdzieś pod koniec XIX wieku, potem powstał wodewil, w latach dwudziestych jakaś farsa i po wielu przekształceniach Jerry Herman stworzył swój musical i o tym tekście tu mówię.

* Skoro jednak nie widział Pan także żadnej wersji teatralnej Hello, Dolly, nie może Pan czerpać z jakichś wzorców, z doswiadczeń innych realizatorów.

– Nie widziałem, ale reżyser powinien posiadać wyobraźnię i umieć dostrzegać w życiu codziennym typy charakteru jakimi obdarzone są postacie pojawiające się w realizowanej przez niego sztuce, także w tym musicalu. Minęły czasy swatek, ale typ charakteru prezentowany prze Dolly można spotkać w każdym kraju, w każdym jego mieście. To samo dotyczy Vandergeldera. W tym przypadku już jego nazwisko mówi samo za siebie, ponieważ „geld” to pieniądze. Mamy więc w nim połączenie skąpca i sarkastycznego samotnika, który mówi na przykład „Zestarzałem się i w tym widzę sens mojego życia”. To zgryźliwiec, ale z głęboko ukrytym ciepłem. Są takie typy, które nie chcą być miłe, jednak w środku, w zupełnym wnętrzu są dobre. A Dolly ma ten szczególny dar, że potrafi z mężczyzny wydobnyć to, co w nim najlepsze.

* Taka jej uroda.

– I urok. Poza tym Dolly jest swatką szczególnego rodzaju. Pokażcie mi swatkę, która przedstawiając dwie kandydatki na żonę dla Vandergeldera, tak naprawdę oczernia je, by wyswatać samą siebie. Makiaweliczna gra jest jej specjalnością.

* Czyli – bez obrazy dla dam – ma wiele wspólnego z dzisiejszymi kobietami?

– Absolutnie.

* Jednak w lubelskiej inscenizacji nie przenosimy się do czasów współczesnych?

– Przesunęliśmy trochę realia w czasie, ale nie aż tak. Broadwayowski pierwowzór odnosił się do przełomu wieków, fin de siecle’u. Amerykanie w swym rozmachu inscenizacyjnym bawili się pokazywaniem tramwai konnych i ciuchć, które były jak nasz polski statek do Młocin, bo jechało się nimi do Yonkers, pobliskiej miejscowości, dziś, jak można się domyślać, już wchłoniętej przez metropolię. Scena lubelska nie pozwala na wprowadzenia tramwaju, ale samochody i pociąg – zapewniam – będą. Znajdziemy się w latach dwudziestych XX wieku. Dzięki temu dziewczyny nie muszą być skrępowane długimi sukniami i – co zawsze jest atrakcją dla męskiej część widowni – mogą odsłonić nogi. Poza tym, dzięki temu zabiegowi mogą pojawić się owe automobile.

* Do tej pory zrealizował Pan w lubelskim Teatrze Muzycznym bajkę, operetkę i składankę muzyczną. Praca nad musicalem to zapewne zupełnie inne doświadczenie?

– Głównym zadaniem było przygotowanie muzyczne. Zajęła się tym Ewa Baranowska, do tej pory pozostająca trochę w cieniu dwóch pracujących tu kierowników muzycznych. Naszą pracę skrótowo określaliśmy: „Więcej Ameryki, mniej Wiednia”. Stąd brzmienie orkiestry, zwłaszcza instrumentów dętych, jest bardziej dixilandowe. Choreografia Violetty Suskiej jest bardzo dynamiczna, żywiołowa, z piękną sceną stepowania kelnerów i samej Dolly. Krystyna Szydłowska, która kreuje tę rolę naprawde stepuje to samo co balet! Jerzy Rudzki stworzył scenografię, która nie jest bezpośrednim odwzorowaniem Nowego Jorku, lecz impresją i żartem plastycznym.

* Powiedział Pan już, że w tytułową rolę Dolly Galagher Levi wciela się Krystna Szydłowska…

– I z całą pewnością mogę stwierdzić, że będzie to jedna z najważniejszych kreacji w całej scenicznej karierze Krysi. Wykonała ona ogromną pracę w każdym aspekcie, każdym elemencie teatralnej roboty. Pani Krystyna i Dolly to jedno! Jestem głęboko przekonany, że rola Krystyny Szydłowskiej stanie się głównym wabikiem przyciągającym tłumy do lubelskiego teatru.

* Przed premierą z teatru dochodziły wieści, że nie obyło się bez kłopotów.

– Marek Grabowski, który znakomicie pracował i przygotowywał się do roli Vandergeldera, uległ pechowej kontuzji, która na dwa tygodnie przed premierą wyłączyła go z przedsięwzięcia. Na sczęście znalazł on godnego zastępcę w osobie Jerzego Turowicza, który podjął się przygotowania roli w niezwykle krótkim czasie, sądzę, że znakomitym efektem.

* Kogo zobaczymy w pozostałych wiodących rolach?

– Wdowę Irenę Molloy, jurną i romantyczną modystkę grają na zmianę Eleonora Krzesińska Bożena Saulska. W Ernestynę, bardzo charakterystyczną postać, taką podchmieloną wariatkę wciela się Bogusława Matys. Minnie, przyjaciółkę pani Molloy zagrają przemiennie Agnieszka Kurkówna Agnieszka Piekaroś – Padzińska. Marian Josicz jest szefem restauracji Harmonia. Ważni są jeszcze dwaj subiekci, Barnabę gra Andrzej Sikora a Kornela Paweł Stanisław Wrona i gościnnie Wojciech Wróblewski. Wreszcie mamy niespodziankę, Ermenegardę i Ambrożego zagrają artyści baletu Beata Kamińska Jarosław Żółtowski, a to dlatego, że że występują w scenie polki i jako tancerze robią to wyśmienicie.

* Premiera Hello, Dolly na nowej scenie lubelskiego Teatru Muzycznego jutro, w sobotę?

– Tak. Serdecznie na nią zapraszamy widzów z Lublina i nie tylko. Gwarantujemy świetną zabawę.

* Dziękuję za rozmowę.

Andrzej Molik

Fot. Jacek Babicz

Kategorie:

Tagi: /

Rok: