Zdjęcie pamiątkowe

Z Mieczysławem Jureckim, basistą Budki Suflera, którego płyta autorska pojawia się dziś na rynku muzycznym, rozmawia Andrzej Molik

* Trudno nie zaobserwować w naszym życiu artystycznym pewnego specyficznego zjawiska. Nawet najwybitniejsi aktorzy teatralni, którzy mają na koncie wielkie sukcesy, w pewnym momencie stwierdzają, że powinni wejść szczebel wyżej i zabierają się za reżyserię. Podobnie jest z muzykami, szczególnie muzykami znanych zespołów, którzy zaczynają realizować indywidualne projekty. Chyba musi im w życiu czegoś brakować, skoro się na to decydują. Czy podobnie – gdy postanowiłeś wydać autorską płytę – było z tobą?

– Trochę inaczej, bo ja przed rozpoczęciem działalności big-beatowej, grałem na kilku festiwalach jazzowych w Polsce i zagranicą i w ogóle uprawiałem różności, od piosenek półaktorsko-smutnych, po w przedziwny sposób wesołe, włącznie z z graniem na takich trasach pod tytułem „Ludziom dobrej roboty”. Jeździliśmy gdzieś po POM-ach. Państwowe Ośrodki Maszynowe się to nazywało…

* W których to latach?

– Jeszcze na początku osiemdziesiątych. W każdym razie otarłem się o różnego rodzaju muzykę. Zagrałem na przykład z tysiąc wesel. I w sumie, ja to wszystko nadal umiem. Mam mózg strasznie zaśmiecony różnymi tekstami, powiedzy Krawczyka, bo grałem też przez chwilę zastępstwa w restauracji. I to się odzywa co jakiś czas, to we mnie buzuje. Jeśli zaś chodzi o zespoły, jak ten nasz, w którym gram, wszystko opiera się na zasadzie kompromisu. Każdy z członków grupy coś umie, ma z reguły inne płyty w domu, preferuje innego rodzaju muzykę. Natomiast, jeśli się zespół zakłada, to w jakimś celu, który tych ludzi jednoczy. I w moim przypadku jest to też trochę kompromisu. Godzę się na granie rzeczy – według mnie – dużo prostszych, ale skuteczniejszych, co widać po ilości sprzedanych płyt Budki Suflera. Robię to w pełni świadomie. Ale brakuje mi innych rzeczy, innej muzyki, a ponieważ w tej chwili moja sytuacja materialna jest bardzo dobra, nigdy w życiu nie miałem takiej wcześniej, nie piję też gorzały, więc mnie stać, żeby sobie nagrać za własne pieniądze płytę.

* A czy decydującym impulsem do jej powstania nie było to, że autorską płytę nagrał już wcześniej twój kolega z Budki, Marek Raduli?

– Nie! Prawdę mówiąc, specjalnie nawet mu nie zazdrościłem, gdy widziałem jak się męczył w studio. To nie jest zabawa. To jest zabawa tylko do pewnego momentu. Przy tym chodzi także o to, że ja tej płyty nie nagrałem dlatego, żeby się odkuć finansowo, czy żeby odnieść oszałamiający sukces na rynku polskim. Nie! Od początku mówiłem wszystkim kolegom, których zaprosiłem do nagrań, że robimy sobie zdjęcie pamiątkowe. I to jest najważniejsze. I tak się też stało.

* Jeśli mówisz, że brakowało ci innej muzyki, to o jakiej muzyce myślisz, bardziej jazzowej, bardziej rockowej? Jednym słowem, jakie to są te twoje muzyczne miłości, które do tej pory trzumałeś w domu, w sobie?

– Lubię każdą dobrą muzykę. Wolę dobrze zagraną polkę, niż źle zagranego rock’n’rolla. Ale w sumie chodziło mi o to, że pragnęłem spełnić kilka z moich marzeń. Jednym z nich jest ten album. Chciałem nagrać płytę, na której najważniejszą rolę odgrywają gitary, zarówno elektryczne jak i akustyczne. Wiesz, moi rodzice chcieli żebym grał na akordeonie…

* Zupełnie jak moi.

… a to było w czasach, gdy największym szaleństwem były Czerwone Gitary. Więc ja ze łzami w oczach zakładałem ten kaloryfer na garba i po prostu było to bez sensu. Rodzice zobaczyli, że się nie palę do tego instrumentu i wyasygnowali pieniądze na gitarę a pamiętam, że w PDT we Wrocławiu kosztowała stare 615 zł. No i miałem ją. I wtedy się naprawdę zaczęło.

* Czy tworzac wymarzoną płytę autorską wzorowałeś się na kimś, czy miałeś jakieś zespoły, do których chciałeś dobiec, dołączyć?

– Nie sugerowałem się niczym i nikim. Chodziło mi o to, żeby na płycie spotkali się wszyscy najlepsi polscy gitarzyści.

* Wymień ich…

– Najlepiej alfabetycznie? Tak: Janek Borysewicz, Darek Kozakiewicz, Jacek Krzaklewski, Marek Raduli, Grzegorz Skawiński, Jurek Styczyński, wcześniej Krzysztof Misiak… To jest facet w zasadzie nieznany, nie gra w żadnym zespole, ale on wygrywa wszystkie festiwale, zbiera wszystkie nagrody w swej kategorii.

* Gitary klasycznej?

– Nie, elektrycznej, takiej haevy-metalowej, wariackiej strasznie. Zresztą to sobie można włączyć – numer sześć na płycie. Po czym… Marek Popów. Zaprosiłem też Alka Mrożka. Alek to jest gitarzysta, z którym pierwszy raz w życiu grałem w profesjonalnym zespole. Wyciągnął mnie z klubu kolejarza na wrocławskim dworcu głównym i zapisał do zespołu Nurt, zespołu bardzo kultowego jak na tamte czasy, jeszcze lata 70. To było dla mnie wielkie przeżycie. Byłem młodym chłopakiem, w ogóle wódki jeszcze nie piłem a spotkało mnie bardzo wiele. Miałem oczy szeroko otwarte ze zdziwienia.

* Oprócz gitarzystów, grają jeszcze…

– Gra Tomek Zeliszewski na perkusji, czyli mój kolega z zespoły – a, Marek Raduli też jest moim kolegą z zespołu – i Jose Torres na przeszkadzajkach. Ilu w sumie wymieniłem? Chyba kogoś brakuje. Tak, Jacka Królika. On gra z Grzegorzem Turnauem, Renatą Przemyk i jeszce paru wykonawcami. W każdym razie, wszyscy gitarzyści grają na tej płycie w sposób nietypowy dla siebie. Takich solówek nie można spotkać na płytach grup, w których pracują na codzień. Paru z nich przeszło samych siebie. To co zagrali, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

* Trudno było ich namówić na twój projekt?

– Zacznę od tego, że miałem to nagrać sam. Ale poniważ nagrałem u Marka Radulego prawie wszystko co jest na gitarze basowej, więc wypadało go przyciągnąć chociaż na jedną solówkę. A później dumam: – Jak mam w jednym utworze Marka, to może do innego wziąłbym Grześka Skawińskiego? I tak już poszło Zastanawiałem się nieraz, dlaczego to wszystko tak się udało? Doszedłem do wniosku, że przyczyna jest taka, że ja w sumie nie mam wrogów w swojej branży. Do każdego i o każdym staram się mówić szczerze.

* Może decyduje o tym twoje poczucie humoru?

– Nie. Nie nadużywam go, bo nie zawsze jest to na miejscu. Myślę natomiast niekiedy, czy gdyby mnie ktoś zaprosił powiedzmy do Szczecina, czy ja ruszyłbym się z miejsca, tak jak Grzesiak, który z nad morza jechał do mnie na jedną solówkę. Z punktu widzenia ekonomicznego, chociaż wszystkim płaciłem, nie był to dla nich żaden interes turlać się przez wiele godzin, zagrać i znowu godzinami wracać. Ciesze się, że się wszystko udało, bo nie ma takiej płyty a… już jest!

* Jakie utwory pojawiają sie na krążku, to klasyka rocka, czy produkcje także twoje?

– Trzynaście utworów jest moich, jeden Gary Glitera. Pamiętam go jeszcze ze szkoły podstawowej. Po drugiej stronie ulicy, tak zwany prywaciarz tłukł na okrągło płyty pocztówkowe. Siedziałem na matematyce i sobie tupałem. I wolałem być w tym sklepie. To było wtedy mistrzostwo świata taka muzyka. Utwór bardzo ważny dla mnie do dzisiaj i dlatego znalazł się na płycie, przy czym wyobrażałem sobie, że go zagrają wszyscy i tak się stało.

* Twoi koledzy mieli jakiś wpływ na końcowy kształt płyty?

– Wszystko zależało ode mnie. Nawet nie pozwaliłem nikomu żeby ktoś zagrał temat. Grałem wszystko. Kolegom zostawiałem jedynie miejsce na solo, na improwizacje. A ponieważ uważam, że w dzisiejszej muzyce trochę po macoszemu jest traktowana gitara akustyczna, ona jest podstawą na płycie. Dzięki temu solówki błyszczą, są bardzo mocne.

* Czy odbędzie się jakiś koncert promocyjny płyty?

– 17 kwietnia o godz.13, w warszawskiej Trójce, w Studio im.Agnieszki Osieckiej odbędzie się koncert transmitowany na całą Polskę. Obiecałem, że wystąpi wtedy minimum pięciu gitarzystów. Pamiętać trzeba, że każdy z kolegów ma swoje obowiązki we własnych zespołach i pradopodobnie nigdy – chociaż nigdy nie mów nigdy! – nie uda się ich zebrać w jednym miejscu o jednej porze.

* W Lublinie też odbędzie się kiedyś promocja?

– Też, ale to na razie tajemnica.

* A póki co, dziś, 8 marca, premiera autorskiej płyty Mieczysława Jureckiego pod tytułem…

Dwunastu sprawiedliwych. Alek Mrożek trochę mi go podpowiedział.

* To jak Dwunastu gniewnych ludzi z klasycznego filmy?

– Nie, chodzi o biblijny motyw szukania dziesięciu sprawiedliwych, którzy, jeśli znaleźliby się w Sodomie, ta nie zostałab zatracona. Jak wiadomo, nie znaleziono ich. Ja znalazłem aż dwunastu. Nie licząc chórków i mnie, jest ich tylu.

* Chcesz coś dodać na koniec?

– Chciałbym z pośrednictwem Kuriera podziękować wszystkim muzykom, za to, że zgodzili się tu, do Studia Hendrix przyjechać. Dali mi dużo radości i dużo siebie, co zresztą słychać na płycie. Bardzo się cieszę, że postarli się zagrać inaczej i to nie dlatego, że ja im tak kazałem, tylko dlatego, że każdy z nich postanowił, że na tej płycie znajdzie się jego wizytówka.

* Dziękuję za rozmowę.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: