Boniowanie do bani

FELIETON ZADOMOWIONY

Muszę posypać głowę popiołem i przyznać się do gafy. W felietonie sprzed tygodnia „Jeszcze bardziej zabytkowa nowość„, w ktorym wracałem do tematu ciągnącej się co najmniej od 17 lat budowy Collegium Jana Pawła II KUL, napisałem, że okładziny na jego frontonie od strony Al. Racławickich tworzą rodzaj baniowania. W komentarzu do tekstu anonimowy (niestety!) autor spokojnie pouczył mnie: „boniowania, Panie Redaktorze”, no i przyszło się ze wstydu zaczerwienić.

Nie będę tu udawał głupa i spędzał winy na wszechobecny chochlik drukarski (dziś, po śmierci linotypów do ołowianego składu, chyba chochlik komputerowy?), który zamienił mi literką „o” na „a”. Nie! Tę drugą wsadziłem w architektoniczny termin w głębokim przeświadczeniu, że używam poprawnej nazwy tego dekoracyjnego opracowania lica muru. Po prostu się pomyliłem. Mam taką przywarę od młodości. W dzieciństwie nie potrafiłem odróżnić pora od selera i zboża od żyta (sic!), a dużo później musiałem się mocno zastanowić, żeby nie pomylić portyku z portalem, a także stalli ze stelami. Jak Państwo zauważacie, te cztery ostatnie nazwy – podobnie jak boniowanie – należą już do zasobów terminologicznych sztuki, ale jedynie fachowcy używają ich częściej niż raz czy dwa razy do roku. Wpadłem więc ja, profan, w sidła amnezji i braku refleksji nad tym co się wypisuje. Ale też – że się deko usprawiedliwię – musiała tu zadziałać podświadomość. Ja po prostu uważam – czego wyraz dałem w rzeczonym felietonie – iż boniowanie z nieszczęśnego kolegium jest do bani i baniowe „a” przeskoczyło mi do użytego terminu.

Anonimowy autor komentarza skreślił (oczywiście wystukał na klawiaturze) jeszcze jedno adresowane do mnie zdanie: „poza tym w architekturze na pierwszym miejscu powinna być nie moda, tylko umiejętne wpasowanie budynku w otoczenie”. I tu – chyba, że chodzi o genaralizację, a nie o ten konkretny przypadek – będę już mniej pokorny. Pragnę mianowicie Anonimowi, jak również wszystkim, którzy staną w obronie Collegium Jana Pawła II i będą twierdzić, że jest ono umiejętnie wpasowane w otoczenie, zwrócić uwagę, że wieżowiec stanowiący główny akcent kompleksu jest JEDYNYM drapaczem chmur na całych Racławickich, nieco odsuniętym od alei, ale jednak! Jak się on ma do dwupiętrowego budynku zabytkowej części KUL i do trzykondygnacyjnych bloków z drugiej strony flankującej go od zachodu ul. Łopacińskiego, każdy widzi. A co się stanie, gdy ziszczą się proroctwa innego Anonima, który mnie zainspirował do poprzedniego felietonu? Przecież on – dziwiąc się, że ongiś napisałem, iż inwestycja zbliża się do końca – stwierdził na koniec: „sam budynek jest przygotowany na podwyższenie jeszcze o 5 pięter”. Strach się bać! Toć to będzie manhattanowa żyleta, wieża, z której szczytu dziedziniec starego KUL będzie wygladał jak znaczek pocztowy. Ot, proporcje, moćum panie! Ot, wpisanie w otoczenie! Ten pomysł, to – oprócz reakcji inwestora na braku miejsca na szczupłej kulowskiej posesji – także wyraz mody. Tyle, że mody z przedostatniej dekady tamtego, przebrzmiałego już wieku. Słowem, i tak do bani i tak do bani.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: