Jeszcze o dramacie z popijarskiej ziemi

FELIETON ZADOMOWIONY

Tydzień temu opisałem w tym miejscu jak Jarek Koziara swoim felietonem z cyklu „Be i cacy” z Lubelskiego Informatora Kulturalnego Zoom sprowokował mnie do przelania na pismo jakiegokolwiek słowa o Bibliotece Łopacińskiego. Z powodów wyartykułowanych przez niego w tekście „Pro publico bono”, o Łopacie nie pisuję od lat. Chodzi o to, co wojewódzka biblioteka zrobiła miejskiemu BWA, wyrzucając je ze swego gmachu i pozbawiając lublinian sali wystawowej z prawdziwego zdarzenia. Gazeta nie guma i w Zadomowionym przed tygodniem nie zmieściło się to, co wydaje mi się istotne, a dzięki pewnemu memu odkryciu rzuca nowe światło na sprawę.

Pomyślałem sobie wówczas, że może nie jest ona jeszcze do końca przegrana. Notabene były prezydent Andrzej Pruszkowski, który bezboleśnie zaprzepaścił szansę wychronienia dla miasta sali Galerii Starej BWA, dziś – co zakrawa na ironię lub coś ciemniejszego – zasiada w wojewódzkich władzach samorządowych, którym podlega Łopata! Może warto powalczyć i powrócić do tego, co cichaczem dowiedziałem się w grudniu przy okazji stulecia Muzeum Lubelskiego. Chodzi o to, że z nieznanych przyczyn (oprócz tej, że obie instytucja podlegają władzy marszałkowskiej) dyrekcja muzeum nie walczy o popijarskie grunata, na których stoi biblioteka, a które są jego własnością. Tak! W tym samym Zoomie Hanna Wyszkowska prezentując losy zabudowań popijarskich w Lublinie, odnotowuje, że barokowe budynki, dziś skrzydła biblioteki, nabyło w 1915 r. Towarzystwo Muzeum Lubelskie. Ono też w wybudowało w latach 1936-39 gmach, dziś jeszcze poszerzony wg projektu Bolesława Stelmacha. Te prawo własności wciąż obowiązuje, a należy też przypomnieć, że społecznicy, którzy wyłożyli na to forsę zastrzegli, że największa sala będzie przeznaczona na wystawy na wzór warszawskiej Zachęty, a tylko BWA potrafiło to świetnie realizować. Jakby teraz zrobił się wokół sprawy ferment, może wreszcie włodarze WBP im. Łopacińskiego pojęliby co narobili i szaloną szkodę naprawili. Przecież mają dziś pięknie rozbudowaną siedzibę, a dobrego pomysłu dla sali wystawowej karygodnie im brak!

W ostatnich felietonach mieszałem tydzień po tygodniu poezję z prozą życia. I dziś miało być nie o tak wielkich sprawach, jak odzyskanie galerii dla BWA (nie zanosi się, że szybko otrzyma nową dużą salę wystawienniczą, bo kwestia skrzydła Centrum Kultury przy Peowiaków otrzymanego po AM, gdzie takową przewidziano, stoi w martwym punkcie). Ponieważ jednak wyszło inaczej, na koniec o jednej tylko prozaicznej niby sprawce utrudniającej nam codzienne życie. Przynajmniej w naszym domu na głębokiej Kalinie graniczacej z Ponikwodą szlag nas trafia, że kto pójdzie do sklepu po napoje, musi je kupować w stanie nie nadającym się natychmisat do spożycia. W okolicznych sklepach panuje powszechny obyczaj, że nawet firmowe, dostarczone przez producentów coli czy piwa lodowki w zimie wyłącza się i trzyma te napoje w ciepłych szafach chłodziarki tylko udających. Ekspedientka spytana w Groszku przy Daszyńskieo, dlaczego to robią, z całym urokiem odpowiadziała mi: – A nie wiem! Proszę zatem potraktować ten opis jako bezczelny donos do firm dostarczających zarówno napoje jak i lodówki. One mogą to wyegzekwować, my, klienci, jesteśmy bezradni, chociaż ten powód dobrze znamy: właściciele oszczędzają prąd i gdzieś mają to, że pewne płyny nawet w środku siarczystej zimy powinny być sprzedawane schłodzone. Żadne przy tym dla mnie pocieszenie, że wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, iż zima idzie precz i wiosna wymusi na cwanych kapitalistach lodówek urochomienie. Po pierwsze, zimnisko wstrętne może w każdej chwili jeszcze wrócić. Po drugie, z zimą następną bez wątpienia powróci problem. Chyba, że ktoś cwaniaków dopadnie i ukarze.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: